
Co odróżnia bajkę od kłamstwa? Kwestia autora wypowiedzi? Jej adresata? A jeśli autorem staje się twórca hymnu narodowego, to czy bujda staje się cennym dziełem literackim? A może, gdy się ją powtórzy wielokrotnie, czy nabierze cech prawdy historycznej? Wreszcie, gdyby ją objąć ustawą o ochronie pamięci tego lub owego bohatera narodowego, to czy będzie godna wejść do kanonu naszych nienaruszalnych świętości?
Przyzwyczaiłam się już do wysypu historycznej publicystyki, tej lepszej i tej gorszej, przy czym tę gorszą rozpoznaję po wielokrotnie mielonych schematach nie naszej zbrodni i naszej kary. Jako nauczyciel pogodziłam się także z koniecznością wracania do utartych nieprawd, coraz rzadziej chce mi się pokazywać młodzieży gordyjskie węzły polskiej historii, choć akurat wskazywanie ścieżek logicznego rozumowania okazuje się, o dziwo!, jedną bardziej atrakcyjnych metod nauczania. A to znaczy, że w świecie płytkich emocji nawet młode umysły potrzebują czasami jakiegoś treściwszego pożywienia.
Ostatnio miałam wielki zaszczyt uczestniczyć w niezwykle podniosłej uroczystości z udziałem wielu szlachetnych gości świeckich i kościelnych, której częścią stał się znakomity wykład o wkładzie Polski w obronę cywilizacji łacińskiej i Kościoła katolickiego. Rzecz absolutnie niepodważalna – polska idea „antemurale christianitatis”. Wśród wspaniałych postaci, przywołanych przy tej okazji, pojawił się zasłużony skądinąd dla propagowania tej wizji Filip Kallimach, wychowawca Jagiellonów, choć przy okazji spiskowiec antypapieski, w przeszłości platonik i członek pogańskiej Akademii Rzymskiej. W trakcie wykładu nakreślono następnie zasługi wielu innych narodowych bohaterów, wśród których w jednym szeregu stanęli król Jan III Sobieski i marszałek Józef Piłsudski, choć nie oddali oni swego życia na polu walki, ale przynajmniej ten ostatni własną piersią skutecznie osłonił Europę przed nawałnicą ze wschodu. Jak mawiał Kohelet, nihil novi sub sole. Nowatorska interpretacja owego „przedmurza chrześcijaństwa” została wyrażona dopiero wraz z opisem chrztu Ukrainy w roku 988 r. Tak, tak, niech nikogo nie dziwią terminy ani przytoczone dane. W tamtym to roku, książę kijowski Włodzimierz, złożył w Chersonezie wyznanie wiary na ręce greckich kapłanów z Bizancjum. A to oznaczało wprowadzenie całej Ukrainy do kręgu państw odpowiedzialnych za kondycję chrześcijaństwa w Europie.
Głośno przełknęłam ten kęs historii Rusi Kijowskiej oblany sosem nie do rozpoznania – jakiejś mieszaniny ni to polityki, ni to refleksji historiozoficznej. Tak bywa ze swobodnym wykładem nie od dziś, nie warto dyskutować, rozważać, rozkminiać, jak mawia młodzież w przypływie rzadkiego entuzjazmu dla wiedzy. Gwoli ścisłości i dla czystego sumienia warto jednak przypomnieć, że nazwa „Ukraina” nie istniała w X w., że nigdy nie oznaczała Rusi Kijowskiej, że, dość nieoficjalnie, słowem „Ruś ukrainna” zaczęto dopiero określać kresy Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a Bohdan Chmielnicki, dla jakiejś dziwnej logiki uznany za ukraińskiego bohatera, pisał o Kozakach „naród nasz ruski”. Warto też pamiętać, że ta „Polonia semper fidelis” doceniona specjalnie przez papieża Innocentego XI w przeddzień ułańskiej odsieczy obleganego przez Turków Wiednia, dźwigała ciężar nie tylko osłony przed „poganami”, ale także tzw. „heretykami” czyli próbującymi naruszyć katolickie wartości innowiercami, w tym wyznawcami prawosławia. A w końcu to przecież ocalona katolicka cesarzowa Teresa przyłożyła się do rozbioru Polski, a turecki sułtan jako jedyny w Europie ubolewał nad jej upadkiem. Czyż historia nie jest inspirująca dla tych, którzy chcą poznać jej rzeczywiste meandry?
/mdk