Przez ostatnie lata mojej działalności dokumentowania wspomnień świadków historii miałem okazję poznać bliżej Polaków, którzy ocaleli z rzezi wołyńskiej. 11 lipca, 80 lat temu, miała miejsce „Krwawa Niedziela” – kulminacyjny moment ludobójstwa Polaków na Wołyniu i Małopolsce Wschodniej dokonanego przez Ukraińców. Przeprowadziłem rozmowy z żołnierzami 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK oraz cywilami, którzy przeżyli ludobójstwo jako dzieci lub dorastające osoby.
Kapitan „King”
Bolesław Garczyński ps. „King” był żołnierzem 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej. Na terenie Pomorza należał do grona najbardziej aktywnych kombatantów. Uczęszczał na wiele uroczystości patriotycznych, jeździł na wiele spotkań po szkołach i jednostkach wojskowych dając świadectwo swoim przeżyciom. Do partyzantki wstąpił wraz ze swoimi braćmi. Walczył w elitarnym batalionie „Krwawa Łuna” 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Bronił ludności polskiej przed atakami band UPA. Często w rozmowach wspominał, że były przypadki, gdy nie zdążył z oddziałem przybyć z odsieczą i zastawał bardzo makabryczne widoki. Pamiętał dzieci ponabijane na sztachety, dorosłych z rozłupanymi głowami. Jako partyzant osobiście wraz z towarzyszami broni osobiście chował pomordowanych.
Do końca życia dla kapitana „Kinga” bardzo ważne było, aby następne pokolenia pamiętały o ofiarach tej zbrodni. Twierdził, że bez prawdy nie można budować normalnych, pokojowych relacji.
Mirosław
Mirosław Don w trakcie II wojny światowej przeżył jako kilkuletnie dziecko dwie największe rzezie dokonane na Polakach: rzeź wołyńską w 1943 roku oraz rzeź Woli w sierpniu 1944 roku. W 1943 roku mieszkał w okolicach Kostopola. Jego ojciec w trakcie walk z bandami UPA został postrzelony w twarz. Kiedy ojciec działał w samoobronie, on wspólnie z matką oraz rodzeństwem uciekali i ukrywali się przed atakami Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Najbardziej zapamiętałem wspomnienie Mirosława Dona, gdy on jako trzyletnie dziecko chował się między dwiema zabitymi kobietami. Rany postrzałowe ojca był tak poważne, że na Wołyniu nie można było mu zapewnić profesjonalnej opieki medycznej. Matka w zamian za kilka złotych rubli zorganizowała transport ciężko rannego męża do Warszawy. I tam na Woli zastał ich wybuch Powstania Warszawskiego.
Anna
95-letnia dziś Anna Staniuk pamięta doskonale wydarzenia sprzed 80 lat. Od urodzenia mieszkała w Borkach na Wołyniu. Miała starszego brata i trzy siostry. W liczącej 150 zagród polsko-ukraińskiej wsi Polacy stanowili zamożną mniejszość, ale stosunki z biedniejszymi sąsiadami ukraińskimi układały się dobrze. Kiedy nastąpiła kulminacja rzezi wołyńskiej, ojciec wywiózł ją do zaprzyjaźnionej Ukrainki poza wieś. Kilka godzin później na Borki napadły bandy Ukraińskiej Powstańczej Armii.
Nad ranem następnego dnia Anna wróciła do rodzinnej wsi. Na podwórzu znalazła straszliwie zmasakrowane ciało ojca. W sadzie leżała młodsza siostra Marysia z otwartą raną głowy. W przedpokoju leżało ciało mamy z głęboko wgniecioną czaszką. Przeżyła rzeź najmłodsza siostra, 7-letnia Władysława. Z ciężkimi obrażeniami głowy trafiła do niemieckiego lazaretu w Lubomlu. Dzięki troskliwej opiece swojej siostry i lekarzy przeżyła. Żyje do dnia dzisiejszego.
Z ust wszystkich osób ocalonych z Wołynia nie usłyszałem nigdy chęci zemsty czy nienawiści. Wielu z nich oczekiwało, aby o tych wydarzeniach pamiętać ku przestrodze dla przyszłych pokoleń.
/ab