Od nowego roku szkolnego w pierwszych klasach podstawówki kumulacja jak w Lotto. Obowiązkową naukę rozpocznie nie tylko cały rocznik dzieci sześcioletnich, ale do już kompletnie zapchanych – zwłaszcza w wielkich miastach – podstawówek dodatkowo trafi kolejne pół rocznika z drugiego półrocza 2008 r. Czy szykuje się oświatowy Armagedon, jak straszą nauczyciele?
Było do przewidzenia, że wskutek zamieszczonego w harmonogramie Ministerstwa Edukacji Narodowej objęcia w tym roku już wszystkich sześciolatków obowiązkiem nauczania w pierwszych klasach zrobi się tłok, bo przybędą tam kolejne 3 mln rocznika. W Warszawie, gdzie w wielu szkołach od września nauka na dwie zmiany stanie się normą, pierwszoklasistów byłoby jeszcze więcej, gdyby nie fakt, że prawie 2400 dzieci ma odroczony obowiązek szkolny.
Jednak MEN nie słuchało protestujących rodziców, którzy dawali czytelny sygnał również w tej sprawie, ostrzegając, że dojdzie do przepełnienia, co zemści się na uczniach, nauczycielach i rodzicach, dezorganizując im pracę i życie. Nie trzeba było wróżki, żeby to przewidzieć. Zamiast ideologicznej połajanki skierowanej do sceptyków wystarczyło zajrzeć w dane Głównego Urzędu Statystycznego i przekonać się, że oba roczniki pierwszaków są wyżowe, a ze statystyką nie ma dyskusji. Jednak i w tym wypadku MEN nie dołożyło starań, aby dokładnie policzyć rozpoczynające naukę dzieci i szkoły, które – jak wiemy – przez ostatnie lata skwapliwie zamykano, tłumacząc się zarówno niżem demograficznym, jak i faktem, że 2/3 samorządów, na które scedowano organizację i finansowanie oświaty, balansuje na krawędzi bankructwa.
Na dwie, trzy zmiany
Wszędzie: w Warszawie, Łodzi, innych wielkich miastach, w Tarnowie zamykano i łączono szkoły, nie zważając na protesty uczniów i rodziców, że będą potrzebne na boom edukacyjny, a likwidacja szkoły i rozlokowanie uczniów po innych placówkach to niszczenie uczniowskich więzi, rozrywanie tkanki społecznej. Nie słuchano opinii, że mniej liczna klasa umożliwi lepszą pracę z dziećmi, którym nauczyciel mógłby poświęcić wreszcie więcej uwagi, miałby szansę wyłowić talenty, pomóc wychowawczo zaniedbanej młodzieży. Liczyła się ekonomia, ale prawa ekonomii są jak prawa grawitacji. Jeśli coś idzie w górę, to musi kiedyś spaść. No i mamy dziś twarde lądowanie. Błędy dają o sobie boleśnie znać.
Beata Murawska z Biura Edukacji warszawskiego ratusza tłumaczy: – Wiemy, że w niektórych szkołach jest ciasno. Planujemy budowę nowych szkół i rozbudowę istniejących.
Planujemy? Brzmi to jak żart. Urzędnicy powinni śledzić demografię i teraz uderzyć się w piersi, bo planować to trzeba było wcześniej. Dziś choćby nawet pracowali bez wytchnienia, nie udałoby się rozwiązać problemu po myśli rodziców i nauczycieli. Dlatego emocje wychodzą na wierzch.
Skrajna sytuacja jest w tych dzielnicach wielkich miast i tych miejscowościach, gdzie mieszka dużo młodych małżeństw z dziećmi. Tam wszystkie szkoły mają w pełni obłożone dwie zmiany. Druga zmiana zwykle zaczyna naukę w godzinach południowych. Niektóre podstawówki będą uczyć nawet na dwie i pół zmiany i trzeba zakładać, że wtedy lekcje skończą się późnym popołudniem.
Aby uniknąć nauki najmłodszych w szkole do wieczora, na gwałt szuka się różnych dróg wyjścia z patowej sytuacji. Na dodatkowe sale lekcyjne w części podstawówek pośpiesznie adaptuje się szkolne biblioteki. Pewna liczba uczniów zostanie skierowana do pomieszczeń w domach kultury.
Gorzki rachunek
Czy ktoś uwzględnił konsekwencje, jakie niesie rozstrzelenie miejsc nauki i godzin lekcyjnych dla rodziców, którzy są odpowiedzialni za dzieci? Rodzice przecież muszą pracować, a tylko niewielki procent najmłodszych uczniów ma w tej samej miejscowości dziadków i dalszą rodzinę, którzy mogliby odprowadzać i przyprowadzać dziecko ze szkoły. Do wielkich miast młode rodziny ciągną za pracą z regionów wysokiego bezrobocia i są przeważnie pozbawione wsparcia rodziców. Dziadkowie ich dzieci mieszkają w miejscowościach nieraz bardzo odległych. W lokalnych ogłoszeniach coraz częściej pojawiają się oferty zatrudnienia na parę godzin do opieki nad uczniem osób, którym trzeba za tę opiekę zapłacić. Jeśli wziąć pod uwagę, że część młodych rodziców pracuje za najniższą krajową, spłaca kredyt mieszkaniowy, by mieć dach nad głową, i znajduje się w tarapatach finansowych, sytuacja staje się poważna. Owszem, rozwiązaniem są szkolne świetlice, traktowane jako przechowalnia dla uczniów, ale świetlice to osobny problem.
Jak śledzie w beczce
Jeśliby zajrzeć do szkolnej świetlicy, można by się zdziwić. Są i takie, w których uczniowie spokojnie odrabiają zadania domowe, skupiają się na czytaniu lektur, grają na korytarzu w ping ponga lub w piłkę pod okiem nauczyciela wuefu. O takim modelu możemy raczej mówić w przypadku szkoły prywatnej. W tych publicznych, w wielu świetlicach młodzież upchana jak śledzie w beczce tkwi przy komputerach, a najmłodsi uczniowie siedzą wpatrzeni w prywatne tablety, grając w gry.
– Musiałem do świetlicy kupić synkowi tablet – mówi Andrzej J., dziennikarz o nienormowanym czasie pracy. Jego żona, pielęgniarka, również nie ma „dziennej” pracy, bo w szpitalu pracuje na zmiany. – Ja się nawet nauczycielom nie dziwię, że namawiają rodziców do zakupu tabletów. Nie z powodu jakichś korzyści od firm elektronicznych, po prostu, ogromnie im trudno prowadzić zajęcia świetlicowe przy tak zróżnicowanym wieku uczniów tam przebywających – dodaje. Martwi się tylko, że jego dziecko, należące – jak to określają Francuzi – do „pokolenia kciuka”, po paru godzinach lekcyjnych spędzonych w szkolnej ławie znów siedzi i, jak inne dzieci, przez te tablety nie ma praktycznie żadnego kontaktu z kolegą czy koleżanką.
– Gdy ogarnąć wzrokiem, w tej świetlicy fizycznie uczniowie są razem, ale mentalnie każdy jest sam ze swoją elektroniczną zabawką – mówi.
Związki zawodowe nauczycieli od dawna domagają się poprawy warunków w świetlicach, alarmują o przekraczaniu norm, bo według prawa grupa ma liczyć do 25 uczniów, a uczniów w świetlicach jest często upchanych około 40. Lękają się nowego roku szkolnego, bo gdy dojdą uczniowie z pierwszych klas „wyżu”, świetlice mogą pęknąć w szwach, ponieważ będą musiały zmieścić nawet po 50 uczniów. W ruch pójdą pięści. Tym najmłodszym trzeba zapewnić osobne pomieszczenia i odrębne zajęcia świetlicowe ukierunkowane na tę grupę wiekową.
Dlatego nauczyciele przypominają władzom oświatowym, że wartością nadrzędną na terenie świetlicy jest bezpieczeństwo uczniów i zrównoważony rozwój przebywających tam dzieci. Żądają wsparcia i przestrzegania standardów liczebności, powierzchni i wyposażenia pomieszczeń świetlicowych. Alarmują, że łamie się prawo, konieczny jest więc odpowiedni nadzór i opieka nauczycieli-wychowawców świetlicy. Istotne staje się dostosowanie liczby personelu do liczby zapisanych uczniów, konieczna pomoc finansowa dla świetlic, by zatrudniać w nich większą liczbę pedagogów. Tym bardziej że nauczyciele w świetlicach muszą skupiać większą uwagę na uwarunkowaniach uczniów niepełnosprawnych, ze specjalnymi potrzebami pedagogicznymi, których do szkół integracyjnych trafia coraz więcej, w myśl przyjętej zasady zrównywania szans i niezamykania tej grupy młodzieży wyłącznie w szkołach specjalnych.
Problem drastycznie się zwiększy, gdy od 1 września tego roku do szkół wejdzie drugie półrocze dzieci sześcioletnich. Konieczne jest godne przyjęcie małych dzieci w szkolnych murach. Te dwa roczniki nie mogą się uczyć, wychowywać w nazbyt trudnych warunkach. Trzeba też mieć na uwadze, że w ciągu 12–13 lat będą się przesuwać przez cały system edukacyjny – zauważa Wojciech Książek, były wiceminister oświaty, obecnie szef oświatowej Solidarności Regionu Gdańskiego.
Warto było się droczyć?
O niewysłanie sześciolatków do szkół nieprzygotowanych na ich przyjęcie Stowarzyszenie „Ratuj Maluchy” stoczyło potężną batalię. Zebranych pod wnioskiem o referendum ponad milion podpisów sprawujący władzę wyrzucili do kosza. Zlekceważono starania rodziców o przyjęcie kryterium dobrowolności, by to każdy z nich decydował o posłaniu dziecka do szkoły, w zależności od psychofizycznego rozwoju malucha.
Rozpoczynanie edukacji szkolnej wcześniej niż w wieku siedmiu lat nie jest dobre dla dzieci, gdyż dopiero w tym wieku większość z nich jest emocjonalnie dojrzała do rozpoczęcia nauki – twierdzi ekspert prof. David Whitebread z Uniwersytetu w Cambridge.
Ten specjalista w dziedzinie nauczania małych dzieci prowadzi badania nad skutkami wczesnego rozpoczynania edukacji szkolnej. W opinii profesora większość dzieci jest gotowych do rozpoczęcia szkolnej edukacji dopiero w wieku siedmiu lat. Świadczą o tym wyniki badań. Podczas spotkania na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie profesor podkreślał, że według niego, wcześniej nauka powinna odbywać się w sposób naturalny, przez zabawę, gdyż do innego sposobu nauki dzieci nie są jeszcze gotowe emocjonalnie. Przez zabawę uczą się najważniejszych umiejętności przydatnych w późniejszym życiu, rozwijają swoje umiejętności socjalne, w tym komunikacji z innymi. To decydujący okres dla ich dalszej edukacji.
Wiele dzieci, które zbyt wcześnie zaczęły formalną edukację szkolną, nie radzi sobie ze stresem. Coraz więcej z nich ma problemy emocjonalne. – W Wielkiej Brytanii mamy ponad 10 000 uczniów niższych klas szkół podstawowych, którzy mają zdiagnozowaną kliniczną depresję – stwierdził profesor.
To, jak sobie od nowego roku szkolnego poradzą najmłodsi uczniowie w pierwszych klasach w Polsce, zależy od przygotowania szkoły, pedagogów i rodziców. W sytuacji gdy władze oświatowe znów „zaspały”, czujność rodziców powinna być wzmożona. Nie można pozwolić, by nasze dzieci funkcjonowały na granicy emocjonalnej eksplozji. Nie warto też siać niepokoju, ale łatwo nie będzie.
Alicja Dołowska
pgw