XIII wiek jest świadkiem upadku idei krucjat. To, co wydźwignęło Kościół z ruiny zostawionej przez spór z cesarzem niemieckim, teraz miało przyczynić się do powstania pewnej inercji, niechęci do działania wśród mas duchowieństwa i rycerstwa Europy. Każda epoka zresztą ma swoje burzliwe początki, przeżywa następnie spokojniejszy wzrost, by w końcu obserwować odrzucanie zdegenerowanych przerostów ideologicznych przez pokolenia następnego wieku. A początki XIII wieku zastają chrześcijaństwo ospałe, pogodzone z klęską na wschodzie, bierne wobec bogactw przywożonych do zamków i siedzib biskupich wprost z Bizancjum. Zakony, niezastąpiona nigdy twierdza czystej wiary i filar Kościoła, przestały sobie radzić z naporem nowych zjawisk społecznych i ekonomicznych, w których znajomości kiedyś przodowały.
Zamknięci w klasztorach, wierni zasadzie "stabilitas loci" zakonnicy, gubią się w zachodzących zmianach: przystosowani do ewangelizacji ludu wiejskiego nie potrafią odnaleźć swego miejsca pośród rosnących z roku na rok miast. Zurbanizowanemu światu XIII wieku wydają się nie mieć nic do zaofiarowania: przy budowanych w nowym, gotyckim, stylu katedrach powstają prawdziwe szkoły przewyższające poziomem te prowadzone przez braciszków przy ich klasztorach na wsi. Sieć parafii rozciągająca się powoli na całym obszarze Europy staje się skuteczniejszym narzędziem ewangelizacji pozostającym w rękach biskupów, niż odizolowane w pewnym sensie od centrum wydarzeń kościelnych zakony odziedziczone po poprzednich epokach. Po prostu ich rola kończyła się tam, gdzie pojawiali się ruchliwi mieszkańcy miast, a z nimi twórcy nowych prądów myślowych, sztuki i literatury, nie zainteresowani w przejmowaniu całej tej wielkiej spuścizny, jaką dźwigali najdłużej benedyktyni przejąwszy ją od epigonów starożytności.
XIII wiek to także narodziny wielkiej herezji, a właściwie jej odrodzenie. Najniebezpieczniejszym bowiem skutkiem krucjat było przywiezienie wprost "w bagażach" niektórych błędów filozofii wschodnich. Szczególnie łatwo rozprzestrzeniły się herezje gnostyków manichejskich, teraz w ramach sekty katarów (czystych), znajdujące dogodny grunt w biernej postawie duchowieństwa zainteresowanego niestety doczesną wygodą i bogactwem. Sprzyjało im pewne zamieszanie wywołane migracjami ludności najpierw podczas wypraw krzyżowych, a następnie powstawaniem nowych osiedli potrzebujących rąk do pracy. Parafie natomiast nie dysponowały jeszcze pełną możliwością kontroli nad powierzoną sobie trzódką. Rozwój herezji odbywał się także na gruncie rozbudzonych zainteresowań, zupełnie słusznych i godnych pochwały, mistyką i filozofią, które teraz wejdą w fazę szczytowego rozwoju i przyniosą Kościołowi w swym ortodoksyjnym kształcie nieocenioną pomoc, bazę teologiczną, niewyczerpaną aż po dzień dzisiejszy.
A więc epoka, w którą wkraczamy, przedstawia obraz typowo średniowiecznego świata: pełnego kontrastów i niespotykanych nigdy przeciwieństw. Ubóstwo najniższych warstw społeczeństwa feudalnego idzie w parze z ich wesołym usposobieniem i pragnieniem poznania świata - to zrodzi zainteresowanie kazaniami zarówno albigensów jak i dominikanów; Bogactwo wyższych szczebli drabiny feudalnej przyczyni się zaś do powstania najpiękniejszych zabytków sztuki gotyckiej, a zarazem spowoduje odejście od ideału jedności z Kościołem. W takim świecie musiały się znaleźć jednostki święte, gdyż były to najlepsze warunki dla wzrostu świętości, jeśli Bóg zasiał w naturze człowieka upór i altruistyczne zwrócenie się ku potrzebom bliźniego. W sukurs upadającemu morale Kościoła pośpieszyli więc dwaj mocarze: Franciszek i Dominik, choć przysłonili oni postaci innych niemniej wybitnych obrońców Chrystusa. Odpowiedź na wołanie zranionego herezją i zagubionego chrześcijaństwa przyszła jednocześnie z obu stron: serca Franciszka rozumiejącego brak miłości i umysłu Dominika dostrzegającego prawdziwe przyczyny odstępstwa Europy od katolicyzmu.
Franciszek nie był Franciszkiem i dopiero jemu zawdzięczamy wpisanie tego imienia do kalendarza. Nazywał się Jan Bernardone, urodził się w 1181 r. jako syn bogatego kupca z Asyżu. Franciszkiem nazwało go dopiero otoczenie, gdyż jego zamiłowanie poezją i językiem francuskim wyróżniało go wśród rówieśników. Jego postać jest tak typowa dla wieku krucjat, narodzin i rozwoju ideału rycerskiego oraz stylu życia wzorowanego na pieśniach wędrownych wagantów, że nawet nie warto analizować jej pod tym kątem po raz kolejny. Zainteresowanie Franciszkiem w dobie przerostu racjonalizmu i urbanizacji współczesnego świata zrodziło kilka filmów i powieści na ten temat oraz niezliczoną ilość opracowań literacko-teologicznych. Czterdziestu czterech lat życia tego wielkiego człowieka nie należy jednak sprowadzać do infantylnych wyobrażeń o odbudowie kościółka w San Damiano czy podań o kazaniu dla ptaszków i wilków. Istota jego dzieła tkwi o wiele głębiej niż tylko w obronie natury przed niezrozumieniem jej przez człowieka czy przekazaniu chrześcijaństwu prawdy o potrzebie radości i dziękczynienia Bogu za wszystko i we wszystkim. Innocenty III, papież niemniej święty i zasłużony dla ratowania Kościoła, obdarzony został wizją Franciszka dźwigającego gmach Budowli Chrystusowej, chociaż nikt nie mógł uwierzyć, by ten odziany w burą suknię człowieczek znalazł kiedykolwiek posłuch u następcy św. Piotra. Dlaczego? Bo każdy święty odbiera i nadaje na tych samych falach miłości do Kościoła i Jezusa. Tylko on może zrozumieć, na czym polega wielkość zamierzeń takiego serca jak Franciszkowe.
W dobie herezji waldensów domagających się powrotu do pierwotnego ubóstwa Kościoła, pojawienie się takiego obdartusa, w opinii najbliższych trochę postrzelonego, w dodatku w niezbyt dobrych układach z miejscowym biskupem, nikogo nie zdziwiło. Któżby uwierzył jego opowieściom o miłości Bożej, której doznał pośród pustki własnego serca opuszczonego nagle przez jałowe idee walk rycerskich? A jednak Franciszek, jakby nie dostrzegając tych niebezpieczeństw, tego poruszania się po cieniutkiej granicy ortodoksji i błędu, chodzi od wsi do wsi i od miasta do miasta, przysiada na krawężnikach i zupełnie nieświadom rewolucji, jakiej dokonuje, głosi swoje marzenie o bogaceniu duchowym wszystkich według łaski Bożej, o miłowaniu biednych i bogatych, o powrocie do wspólnotowości Kościoła. W tej swojej prostocie nigdy nie wypowiada się przeciwko bogactwom, lecz ich zgubnemu wpływowi, nie krytykuje duchowieństwa, lecz wiernych nawołuje do posłuszeństwa pasterzom, a wszystkich do pokuty. I to ostatnie hasło nie jest nowością. Wkrótce Europę zaczną przemierzać korowody biczowników usiłujących odwrócić gniew Boży od zdemoralizowanych osiedli ludzkich. W postępowaniu Franciszka nie ma jednak ani krztyny egzaltacji, pychy, nie unosi się, do niczego nie zmusza, nie umie szantażować piekłem, mimo iż ubolewa nad losem idących na zatracenie. Bo Franciszek jest święty. On pierwszy zrozumiał, że Kościół musi wyjść do ludzi zamkniętych w ciasnocie własnych dążeń, ale od nikogo tego nie żądał, bo wiedział, że dopiero teraz Bóg wybrał w tym celu jego. Kaznodziejstwo - oto odpowiedź na potrzeby chwili. Oto, co mógł zrozumieć Innocenty III godząc się na zatwierdzenie surowej reguły franciszkanów. Kaznodziejstwo wsparte prostotą życia, otwarte na każdego człowieka, ale nie mające nic z uczonych dysput, nic z apologetyki chrześcijańskiej. Dlatego Franciszek nigdy nie zalecał kształcenia się, do wiedzy miał wprost stosunek, delikatnie mówiąc, nieufny. Swym współbraciom wręcz zabraniał wstępowania do szkół i wkrótce powstających uniwersytetów. Odeszli od tego zakazu bardzo szybko, bo była to jeszcze jedna potrzeba chwili, której założyciel zakonu wówczas nie rozumiał. Obracanie się wśród biedoty głównie miejskiej wymagało od Franciszka wyczucia ich stylu życia, ale przecież głupcem musiał by być, a nie świętym, gdyby specjalnie niszczył swe odzienie, by uzyskać obdarty wygląd. Pani Bieda była mu siostrą, bo on niczego nie chciał mieć na zbyciu, żadnych zapasów, żadnych naddatków, ale przecież nigdy nie odsuwał podanego sobie wina, przypraw. Jadł siedząc na podłodze, bo tak mu było wygodniej, stąd więcej rozumiał. To jego nowe, ale przecież gdzieś drzemiące od początku istnienia Kościoła, spojrzenie na jego naturę: wspólnotową, poddaną Bogu a nie światu, świętą w swych dążeniach do nieba, łagodności i surowości zarazem, okazało się najużyteczniejszym narzędziem przemiany społeczeństwa Europy. Dopiero z niego wypływało ukochanie natury, miłosierdzie względem błędnowierców. Z ubóstwa ducha, a nie pychy, płynęła akceptacja niedostatku materialnego i niewygody, ze zrozumienia zaś miłości Boga ukochanie każdego człowieka i radość stworzenia.
Ten ostatni aspekt świętości Franciszka nie powinien był znaleźć się na końcu myśli. Lecz niech stanowi ich najlepsze ukoronowanie. Franciszek był mistykiem. Prawdziwym, zakochanym w swoim Mistrzu, dla którego ta miłość pociąga za sobą największe ofiary, a jednak ofiary łatwe do oddania, bo są one niczym wobec darów Stwórcy. Jest wiernym naśladowcą św. Bernarda, choć nie zna tak dobrze Pieśni nad Pieśniami. Obdarzony stygmatami, cierpi z Chrystusem i raduje się z Nim razem, czuje się odpowiedzialny za Kościół i jednocześnie zna swoje człowiecze możliwości. Któż z nas zrozumie, co czuł ten zawsze zakochany w poezji zakonnik, którego prostą regułę zaczęto szybko rozszerzać o klauzule majątkowe i administracyjne? Gdzie zaczynało się jego marzycielstwo, odarte z realiów rodzącego się potężnego zakonu "fratres minores", którego wielkości sam mógł nie pojmować? W 1221 r, zaledwie dwanaście lat od zatwierdzenia pierwotnej reguły, w zgromadzeniu kapituły zakonnej bierze udział 3-5 tysięcy braciszków kaznodziei, których Franciszek sam musiał podzielić na prowincje. Czy można pojąć cierpienie podejmującego wysiłki nawrócenia niewiernych w Egipcie i Syrii, dokąd udał się wraz z czwartą wyprawą krzyżową, wysiłki, które spełzły w ludzkim wymiarze na niczym? Życie Franciszka to nie tylko pasmo radosnego unoszenia plonów pracy kaznodziejskiej i tańczenia boso z Panią Biedą. To prawdziwie heroiczny trud dźwigania Kościoła w rozumieniu wspólnoty. Dlatego jego wędrówka nie tylko nie zaprowadziła go na manowce herezji, ale zakończyła się w niebie. Zachwycając się jego "Hymnem słonecznym" napisanym w samotności przedśmiertnej, należy dostrzec w nim owoc zwycięskiego zmagania się z samym sobą nad prawdą o niemożności wcielenia wszystkich ideałów w życie zakonu.
O ile Franciszkowi zupełnie nie udało się nawracanie niewiernych, Dominik posiadł w tym kierunku dar niezwykły, określany niekiedy jako łaska Słowa. Dzięki temu darowi nastąpi odrodzenie katolicyzmu w Europie w jego wymiarze dogmatycznym. Dominik, w przeciwieństwie do Franciszka, doceniał wagę wykształcenia i na tym oparł przygotowanie do pracy kaznodziejskiej wśród zagrożonych herezją katarów prowincji Francji południowej. Ksiądz Domingo Guzman pochodził z Kastylii i tam miał okazję po raz pierwszy zetknąć się z niebezpieczeństwem rodzącej się sekty. Pracował czas jakiś jako kanonik u boku biskupa Tuluzy ucząc się od niego tajników duszpasterzowania, co miało mu się niezmiernie przydać w realizacji powołania kaznodziejskiego. Bluźnierstwa głoszone przez katarów poruszyły go tak dogłębnie, że nie umiał jednak poprzestać na sporadycznych wyprawach misyjnych ze swym zwierzchnikiem. Za jego namową zakłada najpierw w Prouille stowarzyszenie dla niewiast wspierających misje, a następnie gromadzi wokół siebie towarzyszy, gotowych wyruszyć do walki z błędami katarów.
W południowej Francji zwykło się ich nazywać albigensami, od nazwy miast Albi, gdzie znaleźli swoją siedzibę. Posiadali oni własną hierarchię duchowną, która odbyła swój synod w Tuluzie w 1167. W tym mniej więcej czasie herezja ta ogarnęła już całą Europę Środkową. Wystąpienie Dominika to okres początku tzw. krucjaty przeciwko albigensom, zarządzonej przez Innocentego III po zamordowaniu legata papieskiego przez szlachtę katarską. Herezja bowiem zaczęła przybierać oblicze walki czysto politycznej, w której stroną zagrożoną był już nie tylko Kościół, ale i państwo. Trzeba pamiętać, że tak wówczas, jak i dzisiaj Kościół nie dysponował żadnymi środkami karania odstępstwa od wiary. Jedynym, z czasem mało skutecznym i w końcu w naszych czasach niemal zaniechanym, narzędziem przeciwko herezji była ekskomunika, czyli wykluczenie ze społeczności katolickiej. Łatwo zrozumieć, że broń ta sięgała tylko tam, gdzie w grę wchodziły konsekwencje polityczne takiej decyzji, jak np. w przypadku Henryka IV. Niestety albigensi, sami odchodzący od Kościoła, nie reagowali ani na misje, ani na kary kościelne. Postanowiono wejść w przymierze z władzą królewską Francji. Krucjata ta wkrótce przerodziła się w krwawą wojnę, która toczyła się aż do 1229. Zaciążyło to bardzo na obrazie Kościoła, ale okazało się skutecznym narzędziem walki z herezją - szlachta katarska po prostu wyginęła, a pozostali ulegli pracy dominikanów.
Jako zakon zostali dominikanie zatwierdzeni przez papieża Honoriusza III w 1217 r. Przyjęli też za franciszkanami charakter żebraczy. Ksiądz Guzman rozumiał bowiem potrzebę wtopienia się w społeczeństwo Francji, aby móc je przemieniać. Jak bracia Franciszka z Asyżu, nie chciał on obarczać swych współtowarzyszy majątkami. W drogę mieli brać ze sobą jedynie Pismo Święte i jedną suknię. Ich przygotowanie do pracy kaznodziejskiej okazało się jednak tak doskonałe, że wkrótce jej owoce dostrzegali nie tylko miejscowi biskupi, ale i sam papież. Doceniając ich znajomość środowiska katarskiego, powierzył im wkrótce funkcję nadzorowania działań inkwizycji, która powstała po zakończeniu wojny z albigensami w celu ukrócenia zbyt gorliwych sędziów kościelnych i koordynacji pracy misyjnej w środowiskach zagrożonych resztkami herezji. Jej działalność wspierana była zarządzeniami władz świeckich, w tym szczególnie króla Ludwika Świętego, i, wbrew dzisiejszym zakłamaniom, przyniosła wiele pożytku Kościołowi. Przede wszystkim w jej ramach dominikanie opracowali cały system kryteriów oceny herezji oraz sposobów odpowiedzi teologicznych i etycznych. Do końca XIV w. działalność tego zakonu kaznodziejskiego zgromadziła tak wielkie owoce, że system gnostycki zaniechany został aż do XIX w., kiedy to zaczęli nawiązywać do niego chociażby Świadkowie Jehowy. Nadużycia, jakie przy tym powstały, są godne potępienia, lecz wyobraźmy sobie, o ile spokojniej powierzalibyśmy dzieci nauczycielom, gdybyśmy mieli ich rekomendację z rąk przedstawiciela "inquisitio".
Pozostaje nam tylko skłonić czoło przed wielkością Dominika i jego współbraci. Dokonali oni rzeczy na pozór niemożliwej: zawrócili Europę z drogi samozagłady, gdyż zanik katolicyzmu, na jaki się zanosiło w początkach XIII w., musiałby ją tam zaprowadzić. Uczynili to niejako od innej strony niż franciszkanie, poświęcający się jednak z niemniejszą gorliwością nawracaniu heretyków jeszcze za życia założyciela zakonu. Sukces obu zgromadzeń zawiera się w jeszcze jednym punkcie: obaj wielcy święci powołali do życia żeńską gałąź wspólnoty, niejako ciche wsparcie modlitewne, zamknięte w granicach klauzury, oraz gałąź świecką. Ta ostatnia stanowiła tak wielkie novum w Kościele, że wkrótce w ich ślady poszli karmelitanie. Dzięki temu idea ubóstwa, kaznodziejstwa wszędzie i zawsze, pracy nad przemianą społeczeństwa nie umarła śmiercią naturalną, jak umiera każda idea, kiedy braknie jej soków ożywczych wprost z osobowości jej twórcy. III zakony istniejące do dzisiaj rozwijają się nieprzerwanie i nie wiadomo do końca, ile zawdzięczamy ich modlitwom i pracy. Być może właśnie dzięki takim cichym "zakamuflowanym" zakonnicom i zakonnikom miłość płynąca z nauczania Franciszka, jak i mądrość Dominika przynoszą oczekiwane przez nich plony. Bo przecież w zamiarze zakony kaznodziejskie miały żyć wprost w łonie społeczeństwa. Nie oburzajmy się więc zbyt pochopnie na decyzje Stolicy Apostolskiej, która zezwalała stopniowo na łagodzenie reguł obu zakonów - ich duch inspirowany wciąż nowymi świętymi osobowościami nie przestał nas, pochłoniętych pogonią za doczesnością, zadziwiać.