Historia świętości św. Stanisława Kostki jest krótka. Jego żywot nie obfitowałby ani w cuda, ani w spektakularne nawrócenia. Zmarł młodo jako dobrze zapowiadający się zakonnik nowego Towarzystwa i właściwie nic by nie było niezwykłego w jego życiu, gdyby nie to właśnie powołanie: pozornie niedokończone - pośpieszne święcenia po krótkim nowicjacie, niezrealizowane marzenia pracy zakonnej. A jednak, choć nie był świętym wielkich czynów, cechowała go tak dojrzała duchowość, że nie można odmówić mu zasług niebieskich. Toteż kanonizowano go jako pierwszego spośród braci zakonnych Towarzystwa Jezusowego po niespełna rocznej karierze jezuity. Pochodził z Polski, ze szlacheckiej rodziny Kostków, gdzie tradycje wychowawcze kładły nacisk na silny charakter i dobre wykształcenie. Posłano go więc do Wiednia, by tu ukończył kolegium jezuickie, bo na owe czasy kształcenie prowadzone przez tych zakonników było i nowatorskie i tradycyjne zarazem, pilnowano tam wiary ortodoksyjnej, lecz uczono myśleć jej kategoriami, przygotowywano do życia w nowym podzielonym na katolików i protestantów świecie. Jezuici przejęli właściwie naówczas wszystkie najważniejsze ośrodki wychowawcze, tworzyli swoje własne kolegia, gdzie szerzyła się nowa nadzieja na odzyskanie utraconych w nierównej bitwie duchowej pozycji katolickich. Nic dziwnego, że siedemnastoletni Stanisław zafascynował się duchem nowego zakonu, bo on doskonale odpowiadał idealizmowi młodego człowieka, jego poszukiwaniu spełnienia marzeń o szczęściu w szeregach wyborowej armii Chrystusa.
Mniej więcej w tym czasie zakon ten liczył już 13 prowincji w całej Europie, około 100 kolegiów i ponad tysiąc zakonników, zorganizowanych jak w najlepszym wojsku. Podlegali bowiem bezpośrednio woli Ojca Świętego, wiążąc się z nim osobnym ślubem posłuszeństwa, nie obowiązującym w żadnym innym zakonie. Papież mógł rozporządzać powołaniem każdego jezuity dowolnie, odwołując go i wzywając w każde miejsce świata. Miało to umożliwić lepsze zorganizowanie walki z odstępstwem wiary w epoce rozbicia chrześcijaństwa i zagrożenia przez Turków. Wprawdzie rozumiano dobrze słabość autorytetu Stolicy Apostolskiej i dostrzegano aż nadto wyraźnie wady osobiste poszczególnych następców św. Piotra, jednak założyciel Towarzystwa jasno sformułował jego bezpośrednią zależność od papieża, licząc na działanie Ducha Św. Toteż wybrani przez zakon Laynez i Salmerona brali udział we wszystkich sesjach soboru trydenckiego, wnosząc bodaj największy wkład w obrady. Jako przyboczni teologowie Pawła III i jego następców uzupełniali w zasadzie braki wyobraźni polemicznej i umysłu samego papieża. Zaufanie, jakim ich obdarzył procentowało podczas wszystkich dyskusji soborowych, a szczególnie w kwestiach trudnych do rozstrzygnięcia - wykształcenie, na które kładziono szczególny nacisk w zakonie okazywało się przydatne w najtrudniejszych momentach. W Europie pomału postrzegano jezuitów jako "lekką jazdę" papiestwa, a o jej sile zaczynały krążyć opowieści przysparzające Towarzystwu przede wszystkim wrogów. Plotki poprzedzały ich wszędzie, gdzie się pojawili. Lecz niechętni protestanci, zmuszeni teraz do prawdziwie karkołomnych polemik i połączenia rozproszonych już w nieustannych kłótniach ciągu XVI w. sił, okazywali się słabi. Orężem jezuitów były bowiem gruntowne studia filozoficzne i teologiczne po ukończeniu nowicjatu, a także praktyka nauczania ludzi świeckich, która pozawalała zapoznać się z ich myśleniem i potrzebami. Wreszcie pojawili się tak długo oczekiwani kaznodzieje przerastający gorliwością duchownych luterańskich czy kalwińskich. Natomiast przywiązanie nowego zakonu do osoby Ojca Świętego dawało mu atut świętości, przed którą uginały się niekiedy kolana największych dostojników tego świata. Jezuita miał się stać jak "laska" w ręku Najwyższego Kapłana: bezwolnym, martwym narzędziem, lecz myliłby się ten, kto by dodał: biernym. Jezuita wstępował do Towarzystwa, by być ogniem zapalającym umysły, spalającym samego siebie w walce o Chrystusa. Niejednego z nich oklaskiwały tłumy szczerze przejęte gorącymi słowami, by następnie utopić za niewygodne dla nich jedno zdanie. Dziesiątki z nich ginęły zaś w męczarniach zadawanych przez królów angielskich, książąt niemieckich i innych możnych. Kształcili się jednak z myślą, że idą ginąć za naukę Chrystusa. Dzięki temu właśnie zapałowi, zakonnicy, mimo tak ścisłej reguły posłuszeństwa, mogli rozwijać własną osobowość, lecz w najlepszym kierunku: w kierunku heroizmu.
Znaleźli się więc u boku Piusa V, gdy ten ogłosił krucjatę przeciwko Turkom. Ośmiu było kapelanami na okrętach walczących pod Lepanto. Z papieżem tym zresztą byli związani szczególnie, jakby przeczuwając, że są narzędziem w ręku świętego. Lecz tego już św. Stanisław Kostka nie doczekał.
W roku, kiedy wstępował w Rzymie do nowicjatu, po długiej wędrówce po Europie w poszukiwaniu kompetentnych osób mogących zwolnić go z obowiązku posłuszeństwa wobec ojca, przeciwnego powołaniu zakonnemu, Towarzystwo miało już swe ośrodki pracy nie tylko w Europie. Inny wielki święty jezuita, Franciszek Ksawery, rzopoczął dzieło nawracania Dalekiego Wschodu. Życie tego człowieka to była nieustanna podróż i zmaganie się ze zniechęceniem. W 1547 r. lądował w Goa, by przenieść się na wyspy Moluki, należące dziś do Indonezji. Pracował tam na Ternate i Morotai, skąd wrócił do Goa. Popadłszy w konflikt na tle przyjmowania Indusów do zakonu, czemu był przeciwny, opuścił Indie w celu ewangelizowania Japonii. Zyskawszy sobie życzliwość miejscowego księcia rozpoczął działalność od Hiraty. Założył następnie jeszcze dwa ośrodki misyjne w Bungo i Yamaguchi. Pragnął jeszcze dotrzeć do Chin. lecz zmarł w drodze, w opuszczeniu i samotności. Plon jego życia był jednak wielki: tysiące nawróceń, kilka wspólnot i ośrodków ewangelizacyjnych, rekrutujących już miejscową ludność. Stał się właściwie pionierem misji na wschodzie, wskazał konieczność pracy nad tamtejszymi ludźmi, do czego nawracali jego następcy. W Indiach dzieła nawrócenia wielkiej liczby hindusów dokonał Roberto Noli, który zamieszkał wśród pariasów i przejąwszy ich styl życia, starał się wyłożyć Ewangelię posługując się ich pojęciami. Tzw. "ryt malabarski", zainicjowany przez niego, został następnie zakazany przez władze zakonne, ale w Indiach Chrystus już zawitał. Udało się też mimo prześladowań zanieść Go do Chin, jakby realizując marzenie św. Franciszka. On, który pragnął zawsze najpierw posiąść wiedzę o tubylcach, musiał być wzorem postępowania Mateusza Ricci. Ów, przestudiowawszy język i obyczaje chińskie, zdołał założyć w Pekinie Kongregację Najświętszej Maryi Panny, a następnie biskupstwa w Nankinie i Pekinie. W połowie XVI w. trwały prace misyjne w Angoli i Abisynii, także prowadzone przez jezuitów. Natomiast Ameryka Południowa witała ich obok lazarystów i kapucynów: w 1549 r. w Brazylii zginęło 39 męczenników, w 1552 r. powstały biskupstwa w Limie i Peru, a w 1593 miało powstać w Chile. Łącznie w ciągu XVI w. zostało erygowanych na tym kontynencie 27 biskupstw, 5 arcybiskupstw i 400 klasztorów.
Stanisław Kostka oglądał jednak, zdaje się, o wiele ważniejsze sukcesy swego zakonu. Niewątpliwie bowiem Towarzystwo przyczyniło się do odparcia fali protestantyzmu w niektórych krajach Europy. Jak wspomniano, pierwszym wkładem była praca na soborze w Trydencie. Jednak następny jej etap rozłożyć się musiał na dalsze lata, chyba trudniejsze, jak to widzieliśmy już na przykładzie życia św. Piusa V. Cóż jednak zdziałałby papież w pojedynkę, choćby dzierżył całą władzę świata? Potrzebni mu byli tacy właśnie zorganizowani w duchu wojskowym zakonnicy, doskonale przeszkoleni do pracy z masami i jednostkami spośród inteligencji protestanckiej. W połowie wieku Niemcy wydawały się już stracone dla katolicyzmu. Zawarty w Augsburgu pokój oddawał wiarę poddanych w ręce ich świeckich zwierzchników. Zresztą Piotr Kanizy, który zjawił się tam jeszcze w czasie trwania obrad soborowych, był zwolennikiem kompromisu z odstępcami. Cena jednak, którą przyszło za niego zapłacić, okazała się zbyt wielka. Pozostawała praca nad ludzkimi duszami. Kanizjusz zajął się więc wychowaniem młodzieży świeckiej, choć wówczas nie przewidywał tego program Towarzystwa. W rezultacie "posiadanie" katolicyzmu w przededniu wojny trzydziestoletniej było dośc imponujące: południowe Niemcy opowiadały się stanowczo po stronie Kościoła i to w sposób zorganizowany. We Francji, gdzie wojowała długo w sprawie hugenotów Katarzyna Medycejska, oficjalnej polityce dworu przeciwstawiał się wspomniany w innym miejscu Laynez. Bronił on sprawy papieża narażając się na wrogość Francuzów, postrzegających w nim agenta hiszpańskiego. Lecz czyż założyciel jezuitów nie modlił się dla nich o ducha wrogości od świata - gdyby ten zaczął darzyć ich życzliwością, okazałoby się rychło, że przestali być solą ziemi. W Hiszpanii rodzinnej zaś jezuici popadli w konflikt z fanatycznym dominikaninem, przejawiającym w zasadzie dobrą wolę wierności papieżowi. Wrogów nie brakowało, lecz wszędzie, gdzie znaleźli się członkowie Towarzystwa, tłumy porwane gorliwością wiary wypełniały kościoły, spragnione usłyszeć najlepszych kaznodziei. Trzeba sobie wreszcie zadać pytanie o istotę przyczyn tego błyskawicznego sukcesu nowego zakonu.
Kiedy ok. 1491 r. przyszedł na świat założyciel jezuitów, Ignacy z Loyoli, chrześcijaństwo stało ciągle na progu wielkich wydarzeń. Jemu samemu przyszło spotkać się z dworem Ferdynanda, męża Izabeli Kastylijskiej. Urodził się w kraju Basków, gdzie w zasadzie herezja luterańska nigdy nie miała się rozwinąć. Lecz ciągle kraj ten cierpiał od Maurów. Później, gdy Ignacy, a właściwie Inigo z hiszpańska, się nawróci, skieruje swe marzenia głównie na nawracanie Arabów. Wielce interesujące byłoby studium mentalności katolików zamieszkujących tereny niedawnych emiratów arabskich. Gorący jak klimat hiszpański, musieli budować swój światopogląd na nieustannym oporze. O niespokojności charakteru późniejszego założyciela Towarzystwa Jezusowego świadczyć może też jego imię przywodzące na myśl ogień, który Chrystus przyszedł rzucić na świat. Musiał się on udzielać jego synom duchownym, a za nimi tłumom wysłuchującym ich kazań. W Pirenejach miał Ignacy swój niewielki zamek, jako że pochodził ze skromnego lecz szlachetnego rodu hiszpańskiego. To pewnie góry nauczyły go wytrwałości i wspinania się po szczeblach ideałów. Lecz tak naprawdę człowiek ten narodził się po raz drugi, jak tego zawsze chce od nas Chrystus. Ranny w jakiejś mało ważnej bitwie z Francuzami, nastającymi na wolność Pampeluny, poddać się musiał długiej rekonwalescencji. Czy mógł przewidzieć, że nie wróci już do zawodu żołnierza, lecz wyleczywszy się z chorób ducha, uda się do zakonu Monserrat, by oddać swe życie na służbę Najświętszej Maryi Pannie? Został trafiony, ale raczej miłością Zbawiciela, gdy obudziły się w nim ideały świętych ożywionych w jego wyobraźni przez "Złotą Legendę" Jakuba de Voragine. Duch służby żołnierskiej pozostanie w nim jednak na całe życie, nawet gdy pełnić będzie funkcję generała własnego zakonu. To ten duch nada jego Towarzystwu charakter niezdobytej armii Maryi. W jaskini pod Manrese ułożył on swoje "Ćwiczenia Duchowne" - podręcznik walki z szatanem, własną słabością i grzechem. Podobno zaczerpnął wiele z myśli benedyktynów, u których przebywał w Monserrat, lecz to tylko jeszcze jeden dowód, że choć mało oryginalny, potrafił Ignacy wykorzystać najlepsze tradycje Kościoła dla budowania nowego dzieła. Najwidoczniej przemieniał zastaną rzeczywistość przy pomocy udzielanej sobie łaski Bożej w jakiś sobie tylko znany sposób, a na trwałe. "Ćwiczenia" dziś używane w zakonie są wersją poprawioną przez niego w 1541 r. Opierają się zaś na schemacie czterech tygodni, które wiodą człowieka od poznania własnego grzechu i odrzucenia go, do wyboru sztandaru Chrystusa i walki za Jego sprawę. Wprowadzają one adepta nowicjatu jezuickiego, a dziś już każdego świeckiego, który tego zapragnie, w elementy mistyki chrześcijańskiej, gdyż znajdziemy tam wskazówki dla kontemplacji poszczególnych obrazów ewangelicznych, oraz innych potrzebnych dla zrozumienia własnej sytuacji duchowej. Ich wartość, a z niej przecież wypływa źródło duchowości jezuickiej, polega na jasnym przedstawieniu człowiekowi nędzy jego istnienia, które jednak Bóg zapragnął ukochać, co zmusza grzesznika do opowiedzenia się po stronie Stworzyciela lub przeciwko Niemu. Opowiedzenie się "za" jest jakby naturalnym skutkiem stworzenia, to jednak wymaga od człowieka konkretnych postanowień. I tak wymogiem staje się bezwarunkowa miłość dla Stwórcy: ponad wszystko inne, zdrowie i chorobę, życie krótkie lub długie, ponad własny stan i marzenia. Być może tu właśnie tkwi przyczyna tak zdeterminowanej postawy wielu męczenników spośród synów duchowych Ignacego. Rzeczywistość, z którą przyszło im się spotkać w zakonie stawiała ich przed koniecznością odrzucenia kompromisu ze światem, który już w Ewangelii odrzucił był Jezusa. Jeśli kto, przeszedłszy wszystkie stopnie "wtajemniczenia" jezuickiego, pozostał w Towarzystwie, stawał się niczym żołnierz, gotowy zawsze żyć lub umrzeć, chorować lub mieszkać wśród wygód czyjegoś domu, zawsze dla sprawy Chrystusa. Natomiast obowiązek powtarzania rekolekcji czterotygodniowych co jakiś czas gwarantował nieustanne stawianie sobie przed oczy rozmaitych wyborów w świetle Boga.
Tacy musieli być pierwsi uczniowie, gdy 15 sierpnia 1534 r. w kościele Montmartre w Paryżu składali na ręce Ignacego śluby zakonne, by już wkrótce, po zatwierdzeniu zakonu przez Pawła III 27 września 1540 r., podjąć pierwsze próby nawracania Europy. Ostatnia data jest tak ważna, że nawet podręczniki historii, choć niechętnie, odnotowują ją jako wielki początek tzw. kontrreformacji, choć należałoby proces powrotu części chrześcijaństwa pod zwierzchnictwo Kościoła nazwać właściwą reformą katolicyzmu. Kiedy jednak przyszły święty, Stanisław Kostka, wstępował w progi nowicjatu rzymskiego, Ignacy nie żył już od jedenastu lat. Był więc drugim pokoleniem jezuitów. Czy pragnął jak inni iść nawracać? Nie ma wątpliwości, skoro sam Piotr Kanizjusz dostrzegał w nim zarodek wielkich czynów. W nowicjacie rozwinął bardzo swój kult dla Matki Bożej. Gorącym umiłowaniem otaczał też Najświętszy Sakrament. Jeśli Bóg zapragnął go mieć u siebie, to z pewnością, by ukazać wartość samych pragnień i modlitwy, wartość samego tylko powołania, które teraz miało uświęcać rzesze idących na śmierć w torturach, lub umierających w samotności kapłańskiej. Odznaczał się Stanisław tak wielką miłością Kościoła, że na wzór najlepszych z najlepszych obrońców Chrystusa mógł był i on polec w tej walce na śmierć i życie wielu dusz. Lecz Bóg zapragnął, by stał się patronem młodzieży, by im wskazywał, z jaką determinacją trzeba szukać własnego powołania: na kolanach, niekiedy między obcymi, czasem wbrew własnym rodzicom, przeciwko otoczeniu. Czy gdyby wiedział, jak krótko mu przyjdzie cieszyć się kapłaństwem, odkryłby twarz zasłoniętą łachmanem przed ścigającym go w Niemczech bratem? O nie, bo dla niego te krótkie chwile u boku Mistrza były więcej warte niż spełnienie jakichkolwiek innych obietnic życia. I dla tej determinacji Kościół wyniósł go na ołtarze jeszcze pierwej, niż uczynił to z samym Ignacym. Św. Stanisław pozostawił zaś jedną z najpiękniejszych myśli, która oby przejęła rzesze jego podopiecznych: "Kościołowi jest właściwe, że zwycięża gdy ranny; wtedy się go rozumie, gdy się go poznaje; wtedy wychodzi naprzeciw, gdy się go pragnie".