Ostatni czas dostarczył nam sporo emocji, do tego w dobrym tego słowa znaczeniu. Beatyfikacja Prymasa Wyszyńskiego tak przez nasze środowisko oczekiwana i wymodlana stała się faktem. Nasz Patron został wyniesiony do chwały ołtarzy. Tym razem pandemia niczego nie udaremniła, choć skromna uroczystość była widocznym znakiem okoliczności, a przede wszystkim obaw organizatorów.
W związku z tym, tylko niektórzy z nas, w tym piszący te słowa, mogli uczestniczyć w liturgii odbywającej się w Świątyni Opatrzności Bożej na żywo, pozostali chętni musieli zadowolić się licznymi transmisjami. Były to ewidentne trudności, ale to też symbol – znając życie obojga błogosławionych, powinniśmy wzbudzić w sobie refleksję, jakie trudności oni pokonywali i dlatego, co chyba teraz ważniejsze, mogą nam być w takowych patronami.
Rzeczywistość medialna a realna
Dla mnie głównym bohaterem tego, co się działo, byli bł. Stefan Kardynał Wyszyński i bł. Elżbieta Róża Czacka. Tym razem to o nich chór śpiewał starodawny polski hymn „Raduj się Matko Polsko”. Kto zna łacinę, mógł się nawet przyłączyć, pewnie z niejednych ust zabrzmiało Gaude Mater Polonia, choć trzeba przyznać, że wspięcie się do tonacji chóru było, przynajmniej dla mnie, raczej nieosiągalne. Na pewno było to piękne. Tymczasem po przyjeździe do domu przeglądając relacje internetowe dowiedziałem się, że uczestniczyłem w czymś w rodzaju skandalu, albowiem w uroczystościach brał udział arcybiskup Głódź, negatywny bohater ostatnich czasów i okoliczności, co do istoty których nie będę się wypowiadał. Jeśli chodzi o mnie, to dopóki nie dowiedziałem się o tym z mediów, nie zauważyłem nawet, że wspomniany hierarcha tam był, nie przyglądałem się dokładnie, chociaż mogłem.
W internecie zobaczyłem też zdjęcia, na których widniał on rzeczywiście w stroju biskupa, dodam od siebie pytanie: a w jakim miał być? Sołtysa?! To, że szukające sensacji media gorszyły się obecnością arcybiskupa, można od biedy zrozumieć, ale to, że włączyli się w to niektórzy publicyści mieniący się być katolickimi, już trudno. Osobiście staram się trzymać zasady, iż jeśli się na czymś nie znam, to się raczej nie wypowiadam, inna rzecz, że mogę się znać słabo i mam wątpliwości, czy powinienem zabierać głos. Tu jednak mieliśmy do czynienia z sytuacją, że ktoś komentujący beatyfikację zamiast podjąć próbę promowania katolickiej nauki społecznej, jaką orędownictwo nowego błogosławionego stwarza, zajmował się rzeczami całkowicie marginalnymi i stracił okazję, by milczeć, choćby przez chwilę. To smutne. Podobny niesmak wzbudziła we mnie fala „oburzeń” na biskupów, którzy w Kościele robili sobie zdjęcia. Nie wiem, czy miało to miejsce przed czy po liturgii, a wynikało z tego, że chcieli mieć pamiątkę. Na zdjęciu, czy zdjęciach, które widziałem, są uśmiechnięci, zadowoleni. Czy ich działanie było roztropne, to inna rzecz, ale fala „oburzenia” jakichś samozwańczych obrońców przyzwoitości biskupiej też do niczego nie prowadzi, a zaciera duchową doniosłość wydarzenia; uczestniczenie w tej nagonce jest działaniem raczej szkodliwym. Poza tym dyskusja wokół wspomnianej kwestii wzbudziła i we mnie pewien lęk. Otóż przed Mszą Świętą nasz redaktor naczelny zrobił mi zdjęcie, dzięki czemu też mam pamiątkę swej obecności na uroczystości i chyba mogę się bać, że i we mnie ktoś rzuci kamieniem, a chociaż będzie to kamień niepoważny, to jednak zawsze może zaboleć.
Samo uczestnictwo w liturgii poprzez transmisje ponoć niosło ze sobą jeszcze jedną niedogodność. Otóż telewizja wyjątkowo często miała robić zbliżenia polityków obozu rządzącego, również licznie oczywiście zgromadzonych, w tym wyjątkowo chętnie rejestrowała ponoć gorliwie się modlącego Prezesa TVP. Nie widziałem tego, nie chce mi się oglądać powtórek, sam nie wiem, czy bym to wyłapał. Silnie przeżywałem uroczystość i tę „usługę” zniósłbym w pokorze. Oczami wyobraźni próbuję widzieć Prymasa uśmiechającego się z politowaniem nad takimi zjawiskami i mówiącego: daj spokój, nie warto.
Porządek rzeczy
Od mediów muszę zacząć kolejny wątek. Już w drodze na beatyfikację przeglądałem strony internetowe, na których, co oczywiste, sporo o nadchodzącym wydarzeniu pisano, niekiedy nawet, co mnie raczej pozytywnie zdziwiło, bez emocji. Na jednym z portali znalazłem tekst, który co prawda bardzo prosto i trochę przez „kopiuj – wklej”, ale bez złośliwości przedstawił postać Prymasa. Tradycyjnie jednak spojrzałem na forum pod artykulikiem i zobaczyłem dla mnie przerażający swym rozmiarem hejt, w którym oskarżanie Błogosławionego o nazizm było czymś oczywistym i, chciałoby się dodać, w dobrym tonie. Dalej szły bluzgi zarówno pod adresem Kościoła, biskupów i „ciemnego ludu”, który się będzie modlił do „gnatów” – przepraszam co wrażliwsze osoby. Nie wiem, czy byłem świadkiem prowokacji, tzn. czy tekst powstał specjalnie, by zdenerwować odbiorców masowego przekaźnika, czy też dobra wola redakcji tej kwestii „utonęła” w postawie światopoglądowej czytelników.
Jedno jest pewne, ów tłum był wrogi i generalnie w innych okolicznościach krzyczałby: „Ukrzyżuj!” Czy w tej sytuacji w ogóle jest miejsce, by wrócić w naszej dyskusji o dziedzictwie Prymasa do tego co najważniejsze, o czym publicyści i media pisać i mówić nie chcą i pewnie nie potrafią, do tego co napisał i powiedział Stefan Wyszyński? Spójrzmy na to okiem człowieka XXI wieku i przynajmniej dajmy szansę tłumowi, by poznał prawdę o tym, co niesie ze sobą jego nauka. Ale arcybiskupa Głodzia, a właściwie popularyzatorów jego publicznych obecności musimy w tym celu zostawić całkiem na boku. W czasie przedbeatyfikacyjnej debaty w „Cafe Ludwik”, której zapis możemy zobaczyć w serwisie You Tube, redaktor Marcin Przeciszewski z Katolickiej Agencji Informacyjnej jako jeden z najważniejszych dokumentów napisanych przez Prymasa wymienił i przeczytał „ABC Społecznej Krucjaty Miłości”.
Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że to samo zrobił dzień wcześniej redaktor naczelny naszego kwartalnika „Społeczeństwo”, ksiądz Bogusław Drożdż, na spotkaniu we wrocławskim „Civitas Christiana”. Tych dwu sytuacji byłem świadkiem, wiem też, że co najmniej w koszalińskim „Civitas” zajmowano się każdym z postulatów dokumentu oddzielnie na osobnym spotkaniu, ale muszę uczciwie dodać, że na pewno podobne rzeczy wydarzyły się w całej Polsce. „ABC” przed beatyfikacją i nie tylko przed nią było powszechnie rozprowadzane, czytane, ale…, i tu rodzi się pytanie, czy odczytane. Nie będę tu oczywiście dokumentu przytaczał, jak napisałem – jest powszechnie znany. Napisany w końcu lat sześćdziesiątych stanowi zbiór wyzwań etycznych kierowanych do każdego z nas osobno, tak go bowiem należy rozumieć. „ABC” jest również kwintesencją nauczania społecznego Błogosławionego Prymasa, który bardzo jasno stawiał sprawę, że bez przemienionego pojedynczego człowieka nie może być mowy o przemianie społecznej. To jest ewidentny klucz do myśli Prymasa. Wszystkie postulaty, które głosił, odnoszą się do człowieka żyjącego w społeczeństwie, a to oparte być musi o zdrową rodzinę, której pomocą ma być przyjazne państwo.
Wszystko to jest proste, ale jednak nie do końca, gdyby tak się stało nasze życie usłane byłoby różami, bez kolców oczywiście. Sam Stefan Wyszyński był człowiekiem głęboko integralnie usadowionym w swej myśli, w niej nie było luk. „ABC” jest wielkim, choć krótkim apelem o nawrócenie, ma swe rozpisanie w dorobku intelektualnym Prymasa. Tu warto zwrócić uwagę choćby na ostatnio wydany przez Instytut Wydawniczy PAX monumentalny tom pt. Miłość i sprawiedliwość. Od razu dodam, że wspomnienie o książce nie jest żadną kryptoreklamą, to że nasze środowisko tę książkę wydało, wynika z jej wagi, a nie na odwrót. Ksiądz Wyszyński rzecz pisał w czasie okupacji, w najczarniejszym okresie naszej historii, który, jak się wydawało, nie niesie ze sobą żadnego optymizmu. A jednak autor scalił swoją wizję ładu społecznego ojczyzny i człowieka. Jest to mocna książka bardzo mocnego człowieka, którego nikt nie zmusił do nienawiści, zwyciężył miłością. Dlatego też trudna jest jego mowa, ale my jej słuchać musimy, jeśli chcemy na poważnie traktować Prymasa jak patrona, a nie tylko trzymać go w charakterze kolejnego „świętego” obrazka w portfelu, choć samo w sobie nie jest to niczym złym. Drobne „ale” zaczyna się wtedy, gdy obrazek ten nie służy choćby do rachunku sumienia uczynionego na przykład z ABC Krucjaty Miłości, a za amulet mający za zadanie „odcynić uroki” i odegnać złe, czymkolwiek by ono było.
Piotr Sutowicz
/ut