Jeżeli widzowie wybierający się na wchodzący niebawem na polskie ekrany film "Lee. Na własne oczy" w reżyserii Ellen Kuras liczą, że dzięki temu dobrze poznają tytułową postać tej ponad przeciętnie utalentowanej amerykańskiej fotografki, modelki i dziennikarki, mogą wyjść zawiedzeni. Poznają bowiem nie samą Lee Miller, tylko współczesną, feministyczną wariację na jej temat, na motywach autentycznej historii. Ale po kolei.
Kim była Lee Miller?
Amerykanka Lee Miller zmarła w Anglii w 1977 roku w wieku 70 lat. Jej życie trudno określić mianem monotonnego, a ją samą nazwać przeciętną kobietą. Mając niewiele ponad 20 lat przyjechała z Nowego Jorku do Paryża. Krótką karierę fotomodelki zamieniła na długą i udaną po drugiej stronie obiektywu. Uczyła się u wiodącego fotografa surrealisty – Man Raya, z którym zresztą była przez jakiś czas związana. Prowadziła bogate życie uczuciowe i towarzyskie. Do jej przyjaciół z tamtego czasu i zarazem modeli należeli m.in. Picasso, Braque, Ernst, Eluard i Miró. Przez ponad ćwierć wieku pracowała dla magazynu Vogue i to właśnie Vogue w 1942 roku wysłał Miller do Francji, a potem do Niemiec jako korespondentkę wojenną. Pisała relacje, a miała dobre pióro, i robiła setki zdjęć dokumentujących wojenny koszmar. Po powrocie z wojny osiadła w Anglii, wyszła za mąż za malarza surrealistę Rolanda Penrose’a, z którym była już od dawna związana. Gdy miała 40 lat urodziła swoje jedyne dziecko – syna Antony’ego. To Antony, który też jest fotografem, po śmierci rodziców znalazł na strychu ok. 60 tys. negatywów i 20 tys. odbitek oraz stykówek zdjęć matki, w tym jej wojenny dorobek, o którym nie miał pojęcia. Dzięki jego staraniom udało się przywrócić pamięć o Lee Miller, której dokonania zdążyły popaść w niepamięć. Nie stało się to bez udziału samej Lee, która po powrocie z wojny, naznaczona także wcześniejszą traumą z dzieciństwa, nie mogła się odnaleźć. Paliła po 50 papierosów dziennie i nie wylewała za kołnierz. Jedna z przyjaciółek powiedziała jej: „Nie możemy kontynuować wojny światowej po to, żeby dostarczyć ci trochę emocji.” W 1953 roku Vogue rozstał się z Miller, bo nie dotrzymywała terminów.
Antony Penrose napisał o matce książkę The Lives of Lee Miller, która posłużyła za kanwę do scenariusza filmu. Książki Penrose’a nie miałam w ręku, więc nie mogę się odnieść do jej treści, a po filmie obiecywałam sobie dużo, choćby z racji na swoje zawodowe zainteresowania.
Beczka dziegciu
W rolę głównej bohaterki wcieliła się Kate Winslet, która jest kilkanaście lat starsza od portretowanej przez siebie Miller i to niestety widać. Została ucharakteryzowana na kobietę zmęczoną, a nawet wymęczoną. Patrząc na graną przez nią postać ciężko uwierzyć, gdy pada zdanie: „Przy naszej Lee faceci głupieją” (i to mimo, że aktorka wielokroć pokazuje na ekranie nagi biust), a że przy prawdziwej Lee głupieć musieli świadczy jej życiorys. Z drugiej strony grana przez Winslet fotografka ma charakterek, przy którym też ciężko „zgłupieć”. W założeniu scenarzystów to niezależna, ambitna, przenikliwa i bystra kobieta – taka sprytna twardzielka. Cóż, wyszła z tego „boksująca się” z facetami feministka, której najbliżej do współczesnej aktywistki i trudno zrozumieć w czym tkwi ta atrakcyjność dla płci przeciwnej. W kontrze do tak skreślonej postaci bohaterki stoją mężczyźni. Poza nielicznymi wyjątkami to wykorzystujący swoją uprzywilejowaną społeczną pozycję głupcy, brutale i gwałciciele. Te wyjątki – tzw. porządni faceci – są za to jacyś tacy słabi i delikatni i potrzebują u boku zdecydowanej i twardej kobiety (jak nasza bohaterka), która ich ustawi i nimi pokieruje. Widać to m.in. w scenie, gdy Roland próbuje namówić Lee do powrotu z Paryża i zaniechania wyjazdu do Niemiec. Zostaje zbesztany: „Mam wrócić do domu, bo ty przez całą wojnę malowałeś parszywe hangary?” (Penrose uczył żołnierzy sztuki kamuflażu) i będzie patrzył na ukochaną psim wzrokiem. Oglądając film nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że to taka historia opowiedziana à rebours.
Lee to koprodukcja amerykańsko-brytyjsko-norwesko-australijsko-irlandzko-singapurska. Mnie – Polkę, której w podstawówce i liceum wkładano do głowy historię (później wymagającą trochę korekt) trafiało, kiedy w filmie przychodziło do przekazywania „prawd” na temat wojny. Scenarzyści wkładają w usta Paula Eluarda taką oto wypowiedź o niemieckich aresztowaniach i wywózkach: „Brali nie tylko Żydów – artystów, komunistów, czarnych ludzi, Cyganów – każdego kto miał swoje zdanie.” Bo to o zdanie chodziło… W Paryżu nasza bohaterka jest świadkiem golenia głów kochankom Niemców. Jej reakcją na tę scenę jest wstyd – oczywiście za brutali, karzących kobiety, które łaknąc miłości uwierzyły w kłamliwe zapewnienia mężczyzn, tyle że w niemieckich mundurach, i dały się im uwieść. Są tam jeszcze inne podobne sceny, które wydają się być co najmniej naiwne oraz stwierdzenia, które muszą paść w każdym współczesnym filmie, a że do prawdy im daleko, tym gorzej dla prawdy…
Łyżka miodu
Piękne w tym filmie są zdjęcia Pawła Edelmana (nominowane do głównej nagrody Festiwalu Camerimage). To dość kameralny obraz, w zasadzie nie zobaczymy w nim rozległych plenerów, a kamera trzyma się blisko filmowanych bohaterów. Wiernie są też odtworzone autentyczne fotografie Miller, na uwagę zasługują te z obozu w Dachau oraz słynna kąpiel fotografki w wannie Hitlera. Dopasowane do obrazu jest doskonałe muzyczne tło, które skomponował Alexandre Desplat, warto też pochwalić świetne kostiumy Michaela O’Connora – zachowano wierność modzie z epoki i udatnie odtworzono stroje postaci ze zdjęć Miller oraz jej samej. Na mnie duże wrażenie zrobiła świetna charakteryzacja i kostium Andrei Riseborough, odtwarzającej rolę szefowej brytyjskiego Vogue’a – Audrey Withers.
No i cóż, to by było na tyle.
Lee. Na własne oczy, reż. Ellen Kuras, USA 2023
/mdk