Prymas Hlond podkreślał: „W obliczu śmierci trzeba być radosnym. Wszystkich nas to spotka. Trzeba śmierć pogodnie przyjmować: ona jest przejściem do lepszego życia. Jest drogą do wieczności”.
Czytelnicy z pewnością pamiętają odchodzenie św. Jana Pawła II. Przełom marca i kwietnia 2005 r. przepełniony był relacjami medialnymi, często opartymi o strzępki informacji o stanie zdrowotnym papieża. 2 kwietnia – smutna wiadomość o zgonie, z niezrozumianym początkowo gestem, jakim były oklaski na pl. Świętego Piotra. Nastąpił wybuch solidarności społecznej: zbieranie się na placach, zapalanie zniczy, wspólne modlitwy i deklaracje zgody kibiców. Media jednym tonem podkreślały doniosłość chwili, akcentując rekolekcyjny charakter tej konkretnej śmierci. Faktycznie, była to prawdziwa lekcja „dobrego”, godnego umierania, tak ważna w dobie eutanazji. Pamiętamy te chwile wszyscy, ale bodaj tylko nieliczni wiedzą, że nie mniej ważny dla swego pokolenia przykład ars moriendi pozostawił inny wybitny hierarcha – kard. August Hlond, prymas Polski w latach 1926–1948.
Celowo użyłem słowa „odchodzenie”, gdyż w przypadku Jana Pawła II był to dłuższy proces, co pozwalało na przygotowanie się na jego śmierć. U prymasa było to zaledwie 9 dni. Choroba objawiła się 13 października 1948 r. bólem w okolicy wyrostka robaczkowego i od razu miała bardzo ostry przebieg. Było to zaskoczeniem, gdyż 67-letni Hlond wydawał się zdrowy. Szokiem było jego odejście 22 października. Pomimo tak krótkiego czasu zdążył „wygłosić” swoiste, ostatnie rekolekcje.
Był przygotowany na swoją śmierć. Dla Polaków było to jednak wielkie zaskoczenie. Bp Wyszyński wspominał w swym pamiętniku, że wiadomość o zgonie prymasa „obezwładniła kroki”. Hlond w czasie pobytu w szpitalu sióstr elżbietanek był pogodny. Często żartował, choć podkreślał także, że o jego życie złe duchy toczą walkę z aniołami. Umierał spokojny, z domkniętymi wszystkimi sprawami, bez żalu. Serdecznie dziękował ekipie medycznej, która go operowała, nie miał do nich pretensji. W pewnym momencie rokowania były lepsze i wydawało się, że prymas zostanie wyleczony. Pomimo entuzjazmu otoczenia podkreślał ze spokojem, że odchodzi, niemal demonstracyjnie prosił o ostatnie sakramenty i dyktował polecenia (m.in. wskazał bp. Wyszyńskiego na swego następcę). Z jego własnych słów wynika, że taka postawa miała przyjąć charakter rekolekcyjny. Prosił bowiem, żeby Najświętszy Sakrament przynieść mu procesyjnie, tak by lud Warszawy widział, że prymas jest zaopatrywany na ostatnią drogę. Chciał w ten sposób przekazać wiernym, by nie lękali się przyjmować sakramentów świętych w obliczu śmierci. Podkreślał:
W obliczu śmierci trzeba być radosnym. Wszystkich nas to spotka. Trzeba śmierć pogodnie przyjmować: ona jest przejściem do lepszego życia. Jest drogą do wieczności.
Drugą lekcję można odczytać dopiero po latach. Ksiądz prymas przed wojną był animatorem rozlicznych inicjatyw społecznych, brał udział w wielu spotkaniach, mówiąc kolokwialnie – wszędzie było go pełno. W czasie wygnania zapisał jednak:
My, ludzie pracy apostolskiej, zawsze jesteśmy narażeni na pokusy skracania modlitwy dla zewnętrznego czynu, a jednak dla rezultatu naszego apostolstwa i dla dusz naszych zawsze jest lepiej skrócić czyn dla modlitwy. Wygnanie otworzyło mi oczy na te prawdy. Mniej czasu w samochodzie i pociągu, a więcej przed ołtarzem!
Z tego wniosku prawdopodobnie wynikała postawa zupełnego pogodzenia się ze śmiercią i z Bożą wolą. Jak w czasie wojny prymas uświadomił sobie, że nie wszystko można zrobić samemu, a trzeba przede wszystkim zawierzyć swe działania w modlitwie, tak na łożu śmierci rozumiał, że wcale nie jest potrzebny do tego, by Chrystus i Maryja zatriumfowali. Związane z tym słowa przytoczył w czasie kazania na Mszy pogrzebowej bp Karol Radoński:
Śmierć ta tak nieoczekiwana, tak niespodziewana – to ciężki dopust Boży. Przyjmujemy go z poddaniem, nie zagłębiając się w badanie nieuchwytnych wyroków Pana, wierząc, że tak Bóg chciał i prawdą były słowa pożegnalne umierającego: "Odchodzę, niepotrzebny jest człowiek. Poprowadzi was nie prymas, a sam wielki Bóg”.
/pgw