Z Ireną Szewińską, legendą polskiego sportu, rozmawia Przemysław Michalski
Należy Pani do tych ludzi, o których mówi się, że byli skazani na sukces?
Czy byłam skazana na sukces? Nie wziął się on z niczego, samo nic nie przyszło, z nieba nie spadło. Wylałam wiele potu na treningach. Ta praca zaowocowała – zdobywałam medale na najbardziej prestiżowych zawodach, igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy. Moim atutem było to, że na największych imprezach potrafiłam się maksymalnie skoncentrować. Miałam tremę, ale mobilizującą.
Jakie chwile w karierze sportowej najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Takich ważnych momentów, które szczególnie pamiętam było wiele. Te najważniejsze są związane z igrzyskami olimpijskimi. Najbardziej przeżywałam zdobycie swojego pierwszego medalu – srebrnego, na IO w Tokio, w 1964 r. w skoku w dal i ostatniego – złotego, w Montrealu w biegu na 400 m. Dodatkową satysfakcją było „przy okazji” pobicie rekordów świata. Stało się to w sztafecie 4 × 100 w Tokio, w Meksyku w biegu na 200 m i we wspomnianym Montrealu, w biegu na 400 m. Ogromnie cieszyłam się z tzw. przełamania bariery 50 sekund w biegu na 400 m. Na Memoriale im. Janusza Kusocińskiego w Warszawie w 1974 r. jako pierwsza kobieta na świecie przebiegłam ten dystans w 49,9. Miło też wspominam 10 medali wywalczonych na ME. Dodam, że za moich czasów MŚ jeszcze się nie odbywały. Mile wspominam fakt, że byłam kapitanem teamu kobiet na meczu Europy z Ameryką w 1967 r. i w I Pucharze Świata w Dűsseldorfie – 1977 r.
Nawiązałam także wiele przyjaźni. Na bieżni byłyśmy rywalkami, a po zawodach przyjaciółkami. Utrzymuję kontakty z Ewą Kłobukowską, Renatą Stecher czy Finkami: Ritą Salin i Mona – Lizą Pursiainen, z którymi rywalizowałam na 100, 200 i 400 m. Śmiem twierdzić, że tworzymy wielką sportową rodzinę.
Jakie predyspozycje musi posiadać sportowiec, by zostać mistrzem?
Trzeba przede wszystkim chcieć ciężko trenować. Odnajdywać w tym sens i celowość. Musi też istnieć więź między zawodnikiem i trenerem. Bardzo ważna jest też umiejętność koncentracji na zawodach, fizycznie bowiem wielu zawodników prezentuje się wspaniale. Ale w tych najważniejszych momentach decyduje odporność psychiczna.
W Polsce trwa nadal transformacja. Dotyczy ona także sportu. Zmieniły się zasady finansowania szeroko pojętej kultury fizycznej. Na dzieci i młodzież środki znajdują się w Ministerstwie Sportu. W szkołach zwiększono nawet liczbę godzin wf – do czterech, ale jest to niestety pusty zapis, bowiem w 80 procentach szkół nie ma gdzie przeprowadzić dodatkowych lekcji. Jeździ pani po świecie, jak ta sytuacja wygląda u innych np. we Francji?
We Francji liczba godzin wf jest podobna jak u nas. Jednak lekcja wychowania u trójkolorowych wygląda zupełnie inaczej.
W polskich szkołach na lekcjach wf chodzi o to, by się wyhasać, a we Francji, by zrozumieć sport. Może to banalne, ale szalenie istotne w wychowaniu przyszłych mistrzów, jednak nie tylko.
Skoro mówimy o młodych sportowcach, czy nie wydaje się pani, iż nie uczy się ich gry, poznawania jej tajników, tylko wymaga od nich wyników? To wszystko do niczego dobrego nie prowadzi…
We Francji dzieci nie nagradza się medalami, a klubom nie przyznaje się dotacji za dobre wyniki. Liczy się sam udział w zawodach, które kształtują młodzież. U nas wszyscy chcą być mistrzami. Ale nie takimi prawdziwymi, tylko własnego podwórka. Wynik ma przyjść natychmiast. Stanowi szczyt marzeń.
Czego więc nam brakuje?
Brakuje szerszego spojrzenia na sport, wychowanie, systematyczne tworzenie drużyny, no i dyscypliny. Brakuje też cierpliwości: trenerom, działaczom, ludziom związanym z szeroko pojętą kulturą fizyczną. Tu tkwi największy problem, który prowadzi w konsekwencji do dużych różnic już na poziomie wyczynowego sportu.
A jak w nowej sytuacji radzą sobie kluby stanowiące przecież jądro polskiego sportu?
Kluby mogą liczyć na władze samorządowe. W lepszej sytuacji są te branżowe typu AZS, gwardyjskie czy wojskowe, które są dofinansowane przez odpowiednie resorty.
Zmieniła się rola prezesa związku. Musi być bardziej menadżerem, zdobywać pieniądze?
Na szkolenie szeroko rozumianej „czołówki”, czyli najlepszych zawodników związki mają pieniądze zabezpieczone. Kadrowicze posiadają optymalne warunki do „ładowania akumulatorów”. Wyjeżdżają na obozy, otrzymują odpowiednie odżywki, dostają stypendia, mają zapewnioną opiekę szkoleniową i medyczną.
Zasiada Pani w przeróżnych gremiach.
Najwięcej czasu poświęcam oczywiście Polskiemu Związkowi Lekkiej Atletyki, gdzie pełnię funkcję prezesa. Wiele pracuję w Polskim Komitecie Olimpijskim, a jako członek MKOl. mam sporo obowiązków, nie tylko w czasie igrzysk olimpijskich. Inne funkcje nie są już tak czasochłonne. Niczego nie czynię kosztem rodziny.
Zamknęłam za sobą tamten okres życia. Dziś dla relaksu i przyjemności biegam Nie ciągnie Panią na bieżnię?
Zamknęłam za sobą tamten okres życia. Dziś dla relaksu i przyjemności biegam najchętniej w lesie z psem.
Łatwiej być zawodnikiem czy działaczem?
Zdecydowanie przyjemniej być zawodnikiem. Działacz, były zawodnik, może wykorzystywać swoje bogate doświadczenie. Zna psychikę zawodników, ich reakcje, potrzeby, doskonale ich rozumiejąc.
Niedługo Igrzyska Olimpijskie w dalekim Pekinie. Jak wypadnie nasza reprezentacja? Konkurencja jest coraz większa.
Nie powiem ile medali zdobędziemy na igrzyskach w Pekinie. W sporcie wszystko jest możliwe. Chciałabym, abyśmy wypadli lepiej niż w Atenach. Sytuacja nie jest łatwa. Igrzyska wyzwalają we wszystkich dodatkową mobilizację. Bardzo groźni będą na pewno gospodarze, Chińczycy. Po medale zaczynają sięgać zawodnicy z egzotycznych państw. Zatrudniono tam zagranicznych trenerów, wysyłani są utalentowani zawodnicy na staże. Efekty widać.
A czy nasz poziom myśli szkoleniowej nie jest za niski? Przykład piłkarzy jest wielce wymowny.
Mój związek dba o trenerów. Wysyłamy ich na szkolenia, seminaria, staże. Trenerzy biorą udział w konferencjach krajowych i zagranicznych. Tłumaczymy fachową literaturę na język polski. Staramy się być na bieżąco w sprawach szkoleniowych.
W sporcie nie pieniądze są najważniejsze.
Gdyby były najważniejsze to wszelkie rekordy padałyby łupem kilku zaledwie reprezentacji takich jak choćby Kuwejtu i Arabii Saudyjskiej.
Wspomnieliśmy o igrzyskach. Współczesny olimpizm trapią różne plagi. Czy nadmierny gigantyzm, rozbuchany komercjalizm nie zabija sportu?
MKOl przyjął zasadę, iż igrzyska nie będą się rozrastały. Docelowo górną granicę stanowi udział w imprezie około 10 tysięcy zawodników. Jeśli chcemy włączyć do programu igrzysk nową dyscyplinę to musi ona wyprzeć starą. Innej drogi nie ma. Jeśli chodzi o komercjalizm to rola mediów, a szczególnie telewizji, rośnie. Jest to zjawisko nieodwracalne. Ale komercjalizm nie zabija rzeczy najważniejszej: istoty sportu, walki o medale, o zwycięstwa. Medal olimpijski pozostaje wartością samą w sobie, nie można go kupić.
Światowa agencja do walki z dopingiem (WADA) przyjęła system, który mam nadzieję wyeliminuje nieuczciwych zawodników. Zasady te zaakceptowały zarówno władze MKOl, jak też rządy wielu państw.
Spróbujmy pomarzyć: prezydent Warszawy Stefan Starzyński, jeszcze przed II wojną światową marzył o igrzyskach w swoim mieście. Może warto spróbować przejść do historii jako organizator Igrzysk Olimpijskich w Warszawie?
Władze miasta muszą przede wszystkim chcieć zorganizować tę gigantyczną imprezę; muszą mieć gwarancje rządowe. Igrzyska są wielkim wyzwaniem dla gospodarza. Ale miasto – organizator zmienia swoje oblicze niewyobrażalnie. Tak było np. w przypadku Barcelony i tak będzie, w co nie wątpię, w przypadku Pekinu. Cała infrastruktura przygotowana na igrzyska służy potem społeczeństwu przez wiele lat. Olimpiada jest więc wielką szansą rozwoju każdego miasta.
Przemysław Michalski
Artykuł ukazał się w numerze 1/2007