Niejaki Nikodem, żydowski dostojnik z czasów Pana Jezusa, postać czcigodna, święty Kościoła, w rozmowie z Chrystusem, odnotowanej przez autora Janowej Ewangelii, zadał mu retoryczne pytanie: „Czyż może człowiek powtórnie wejść do łona matki swojej i narodzić się?”. W rzeczonej wymianie zdań Panu naszemu chodziło o ponowne narodzenie z „wody i ducha”, a Nikodemowi – jako że nie do końca umiał sobie pewne rzeczy wyobrazić – zobrazował się problem dość dziwaczny, z którym nie mógł sobie poradzić. Podobnie jak my dzisiaj, w szerszym kontekście tego słowa.
„Czas jak rzeka płynie”
W zupełnie innym kontekście o czasie śpiewał Czesław Niemen, który również chyba zdawał sobie sprawę z tego, że żadnym kijem owego biegu rzeki nie zawróci. Zresztą kij jest przysłowiowym narzędziem czynności absurdalnej. Ale żeby dojść do meritum, dopowiadam, o co mi chodzi. Tomasz Terlikowski opublikował ostatnio książkę pt. „Koniec Kościoła, jaki znacie”, która stała się przedmiotem dość szerokiej debaty. Z faktami się nie dyskutuje, a więc i ja nie będę skupiał się na tym, czy jest to pozycja słaba, czy mocna, czego autor nie napisał, a co mógł zrobić lepiej, wreszcie – nie zamierzam się pastwić nad tym, czy był/jest on w książce subiektywny, czy może niekoniecznie. Dyskusje uruchamia samo postawienie sprawy, że jest koniec. Jest to o tyle nieuprawnione, albo uprawnione za bardzo, że nawet nieco banalne, czyli z trzeciej strony mamy do czynienia z pozornym paradoksem. Tak się bowiem składa, że zawsze był koniec czegoś, co znamy, i zaczynało się nowe. Kiedyś ktoś wymyślił koło i stało się ono powszechnym elementem urządzeń do transportu, wyparło ono, tu gdzie to było możliwe, ludzkie plecy czy grzbiet muła. Wówczas czas posunął się do przodu. Nie wiem, czy ktoś ze współczesnych owemu wynalazkowi kwestionował jego istnienie i uważał go za niepotrzebny. Jeśli tak było, to w kontekście historii opór był daremny i raczej krótkotrwały. Podobnie było z późniejszymi wynalazkami i udoskonaleniami. Uspokoję Czytelnika – nie będę wymieniał ich po kolei. Oczywiście, niektóre rzeczy wynajdywano czy też odkrywano, po czym po upływie jakiegoś czasu ludzkość o nich zapominała. Dziś wiemy, że starożytność znała różne rzeczy, które dla współczesności stały się nowymi odkryciami – tak było ponoć z niektórymi aspektami wiedzy medycznej. Niemniej, nawet w tych sytuacjach „zapomnienia”, nadal kolejne pokolenia nie wchodziły do tej samej rzeki. Dziś, niestety, jest tak samo – choćbyśmy byli nie wiadomo jak sentymentalni, nie wrócimy do epoki powszechności gazet drukowanych, a nasze dzieci i wnuki chyba zapomną o papierowych książkach, choć, zgoda, różnie może być. Owszem, człowiek chciałby cofnąć czas, ale się nie da, co zauważył przytoczony Nikodem około 2000 lat temu. A więc może być tak, że nastaje koniec Kościoła, który znamy, ale czy to oznacza aż taką rewolucję, o jakiej wielu czytelników książki Terlikowskiego, często bardzo powierzchownych, myśli? Niekoniecznie.
Historia
Kościół wiele w swych dziejach przeszedł. Niektóre formy znane z głębokiej historii dalej widzimy, inne przeminęły. Zmienia się forma postów, nabożeństw, liturgii, a nawet podejście do sakramentów. Upowszechnia się wiedza na temat tego, kto może być ich szafarzem – wcale niekoniecznie i nie zawsze musi to być ksiądz, a niektóre funkcje liturgiczne może też sprawować człowiek świecki. Z drugiej strony, wiele takiej kościelnej egalitarności już było. Na przykład w Polsce są liczne kapliczki i krzyże przydrożne, które służyły ludowi do wspólnego odmawiania litanii, śpiewania pieśni maryjnych, chyba też odprawiania Drogi Krzyżowej – do dziś dnia w niektórych miejscowościach grupki najczęściej starszych osób modlących się przy takich figurach są świadectwem aktywności pobożnościowej osób świeckich rodem z nieco dawniejszych czasów. Takie zjawiska mają swoją historię i kiedyś były nowe i być może nie wszystkim się podobały. Mogło być tak, że jakaś część hierarchii bała się, że będą to formy pobożności poza jej kontrolą, wystawione na niebezpieczeństwo jakowychś herezji. Ale byli i inni, którzy pomagali takie obiekty przeznaczone do modlitwy budować i wspierali w tym lud. Dla mnie ciekawym przykładem umacniania takiej pobożności ludowej są istniejące w niektórych miejscach monumentalne Drogi Krzyżowe, mogące służyć do kontemplacji męki Pańskiej zarówno grupom pątników, jak i indywidualnym wiernym. Zresztą historia Kościoła pełna jest przykładów zabytków sztuki sakralnej służących przeżywaniu prawd wiary przez lud Boży. Jest to ważne, bo za mojego życia powszechne stały się głosy, a pewnie były i wcześniej, że trzeba z tym skończyć, że wiara ma być elitarna, intelektualna, a z drugiej strony bardziej osobista. Najczęściej chodziło tu o przeciwstawienie jej owej ludowej, masowej wierze, która miała być – nie wiem – za prosta? Zbyt prymitywna? W każdym razie Kościół miał te formy porzucić. Katolicyzm masowy, oparty w części na modlących się w sanktuariach, kaplicach, przy przydrożnych krzyżach i figurach, miał przejść do historii. To miał być koniec Kościoła, jaki znaliśmy.
Nowoczesność
Niektórym poczucie nowoczesności i chęć odkrywania czegoś nowego odbiera umiejętność chłodnej analizy i przemyślenia historii. Jest też problem z korzystaniem i przetwarzaniem wzorców w odniesieniu do nowych czasów. Na przykład błogosławiony Stefan Wyszyński, który stał się symbolem „zaściankowego” katolicyzmu ludowego, dziś pewnie tak samo byłby potraktowany przez zwolenników „drogi synodalnej”. Wydaje mi się, że jest to przykład, który pokazuje, iż niekoniecznie mamy do czynienia z myśleniem o Kościele, ale o tym, jak się tego ciężaru z życia społeczeństw pozbyć.
Nie jest tak, że każdemu zarzucam złą wolę, sytuacja jest bowiem skomplikowana. Kiedy kilka lat temu na nasze ekrany wszedł film „Kler”, część z nas myślała, że to tylko kolejne narzędzie do bicia Kościoła. Czas pokazał, że problem jest poważniejszy. Nawet jeśli rzeczony film pokazywał rzeczywiste nadużycia duchownych przeciw wierze i dyscyplinie, to było to przedstawione w krzywym zwierciadle. Instynktownie znaczna część katolików w Polsce myślała, że przecież Kościół taki nie jest. Kiedy jednak przez nasz kraj przeszła fala tsunami w postaci ujawnień nadużyć homo-seksualno-pedofilskich, krzywe zwierciadło pękło. Do tego należy dodać to, co wydarzyło się jesienią roku 2020 i potem, czyli masowe protesty, które przybrały postać jawnej wrogości do wszystkiego, co katolickie. Co prawda owa masowość zjawiska i paliwo do niego szybko się wyczerpały, ale czy nie wrócą? Pytanie jest tylko retoryczne. Widać, że mamy kryzys, ale postulaty zmian, które słyszymy, niekiedy są lekarstwem gorszym od choroby, jak miał się ponoć o komunizmie wyrazić Leon XIII. W czym pomocna miałaby się okazać zmiana nauczania moralnego czy też inne niż dotychczas podejście do małżeństwa bądź sakramentów świętych? Luter – nader często wskazywany przez Tomasza Terlikowskiego jako przykład buntu czy niezgody na nadużycia hierarchii kościelnej – to jedno, ale droga, jaką podążyli jego zwolennicy, coś nam może pokazać. Mogę zadać kolejne retoryczne pytanie: czego dziś możemy się nauczyć od topniejących wspólnot luterańskich, które nader doskonale dostosowały się do mód światowych? U nich „odczytanie znaków czasu” prowadzi do dającego się zobaczyć końca. Z drugiej strony istnieją ponoć w Niemczech wspólnoty staroluterańskie, takie, które pozostały w liturgii i nauczaniu, także moralnym, wierne pierwotnym zasadom ruchu. Nie wiem, czy to dobra analogia, ale są one chyba czymś w rodzaju naszych tradycjonalistów. Wspólnoty te ponoć wciąż się rozwijają, przystępują do nich również wierni nieniemieckiego pochodzenia.
Ogólnie jednak nie wydaje mi się, aby dobre było przeciwstawienie w rodzaju: Kościół nowoczesny, dajmy na to oparty o ruchy pentekostalne, wobec tego konserwatywnego. Nie idźmy tą drogą! Kościół ma zarówno głosić Chrystusa indywidualnie, jak i być obecny w społeczeństwie. Musi się modlić tak jak mnisi benedyktyńscy, cystersi i wszyscy ci, którzy od ponad tysiąca lat omadlają świat, oraz tak jak nowoczesne ruchy charyzmatyczne, które też szczerze to robią. Spróbujmy nie dać się podzielić. Wszyscy potrzebujemy być Eliaszami, czyli modlimy się, kiedy jest czas na modlitwę, a potem idziemy do świata, by go przemieniać. Kościół to św. Benedykt, Tomasz z Akwinu, Joanna d’Arc, Teresy: Wielka, Mała, ta z Andów i z Kalkuty, Faustyna Kowalska, to Ignacy z Loyoli, Maksymilian Kolbe i Mała Arabka, to wszyscy święci kanonizowani i niekanonizowani. Przede wszystkim potrzeba nam Kościoła świętych.
A co z tym, że to koniec takiego Kościoła, jaki znamy? Nic. Zawsze był koniec i początek, zawsze były jakieś formy, które się kończyły, i inne, które dawały początek czemuś nowemu. Nie bądźmy aż tak pyszni – przed nami były rzeczy ważne i po nas będą. Nowe przyjść musi, kiedy stare się kończy, ale co z tego?
/em