W obliczu globalnego kryzysu gospodarczego, obok licznych analiz ekonomicznych wyjaśniających jego genezę, coraz częściej możemy natknąć się na opinie doszukujące się przyczyn tego stanu w trwającym od dziesięcioleci kryzysie wartości.
Ekonomiści stwierdzają jednoznacznie, że do kryzysu tego prędzej czy później dojść by musiało, bowiem hossa nie trwa wiecznie. Oczywiście nie przybrałby on, gdyby przebiegał normalnie, takiego rozmiaru, niemniej był nieunikniony. Nie przybrałby, ale… przybrał. Zasada jest prosta: im większa możliwość zysku, tym większe ryzyko strat; im większa pokusa, tym większy upadek… Czyżby zatem u podstaw całego tego ekonomicznego bałaganu leżał nieład w sferze wartości, krótkowzroczność, cynizm i chciwość?
Kolejne ucieleśnienie american dream
Z ekonomiczngo punktu widzenia, źródeł dzisiejszego stanu należy szukać we wprowadzonej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przez rząd Stanów Zjednoczonych ustawie nakazującej udzielania pożyczek bez należytego zabezpieczenia. Organem wykonawczym w głównej mierze były wspierane przez państwo towarzystwa kredytów hipotecznych. Na pierwszy rzut oka to piękna prospołeczna inicjatywa, mająca zapewnić każdemu mieszkańcowi Stanów Zjednoczonych możliwość kupna własnego wymarzonego domku z ogródkiem.
Ilustracja: Dominik Różański
Miało to być kolejne ucieleśnienie american dream: banki mogły udzielać więcej kredytów, a tym samym zwiększać swój dochód wyrażający się w oprocentowaniu przyznawanych pożyczek. To z kolei powodowało, że wspomniane oprocentowanie mogło być – a nawet miało być zgodnie z ustawą – na tyle niskie, że wzięcie kredytu stało się realną szansą zmiany dotychczasowego życia dla wielu amerykanów, niekiedy nawet szybkiego, niemożliwego w innych okolicznościach, awansu społecznego; i na koniec jeszcze cała ta machina dodatkowo miała napędzać koniunkturę na rynku nieruchomości i w ogóle w całej branży budowlanej, które – poprzez wywołany w ten sposób szaleńczy popyt – miały przeżywać drugą finansową młodość. Wszyscy mieli być szczęśliwi – żyć, nie umierać. Problem jednak w tym, że jedynym zabezpieczeniem kredytów przyznawanych osobom prawie lub całkowicie niewypłacalnym były hipoteki domów, na które te kredyty były zaciągane. Poza tym banki, chcąc jeszcze więcej zarobić, kusiły potencjalnych kredytobiorców ofertami, które ze zdroworozsądkowego i ekonomicznego punktu widzenia w ogóle nie powinny mieć miejsca; a czyniły to zaślepione sztucznie wywołaną galopadą cen nieruchomości, stanowiących gwarancję w przypadku niewypłacalności kredytobiorców. Do 2007 roku sytuacja wyglądała mniej więcej tak: wzrósł popyt, budowano więcej, a tym samym nieruchomiści drożały. W księgowości banków na minusie widniała suma udzielonych kredytów, na plusie zaś zobowiązanie zwrotu wraz z procentami. Zabezpieczeniem natomiast był dom, którego wartość, na skutek wzrostu cen, przekraczała od długiego czasu wartość pobranego kredytu i procentów. Wszystko wydaje się w porządku. A jednak urząd federalny po 2001 roku obniża stopy procentowe, przyznając kredytobiorcom dodatkowe korzyści, kolejny raz napędzając w sztuczny sposób całą machinę. Już wtedy hossa trwała zbyt długo, co powinno zaniepokoić ekonomistów. Coż, kiedy wszystko idzie dobrze, nie trzeba się niczym przejmować. W istocie nic nie szło dobrze. Banki coraz bardziej zaślepione łatwym i szybkim zyskiem zaczęły wirtualnie obracać fikcyjnymi pieniędzmi, wykazując nierealne, choć potencjalne aktywa w oparciu o założenie, że nawet jeśli pożyczka nie zostanie spłacona, to będzie ją można zawsze odebrać w formie przejętej nieruchomości. Tak więc na tej wyimaginowanej bazie pożyczano dalej, a bankierzy sprzedawali pakiety niby-zabezpieczonych hipotecznie wierzytelności. W zasadzie nie obracano żadnym realnym pieniądzem, tylko liczbami, a gwarantem nie były wcale hipoteki, tylko ich wysokie ceny, spowodowane zmiennym popytem. Niewiarygodne jest zaufanie, jakie musieli mieć bankierzy do utrzymującej się wysokiej koniunktury w branży mieszkaniowej, niewiarygodna krótkowzroczność, która nie dopuściła najwyraźniej do ich „ekonomicznych” umysłów podstawowej prawdy, że hossa nie trwa wiecznie, a po niej przychodzą chude dni. Tak też się stało. Wszytko bowiem było dobrze do momentu wyczerpania się możliwości mnożenia kredytów i sprzedaży domów. Cóż, nawet amerykańskie społeczeństwo nie jest nieskończone; popyt spadł, bo musiał, a wraz z nim spadły ceny. A wówczas okazało się, że liczni w istocie niewypłacalni kredytobiorcy, jako gwarant pobranej pożyczki mogą zaoferować dom, którego wartość hipoteczna nie, że nie jest równa należnym bankowi odsetkom, ale jest dużo niższa niż właściwa wartość kredytu. Aktywa okazały się oszustwem, a masowy spadek ich wartości zagroził całemu biznesowi, gdyż z rynku zniknęła suma dwóch tysięcy miliardów dolarów, rujnując wszystkie plany i cele inwestycyjne. Trudno nawet powiedzieć, że zniknęła, gdyż jej nigdy tam nie było, a jedynie liczby mające wartość abstrakcyjną. 3 stycznia 2007 roku zbankrutowała spółka Qwnit Mortgage Solution, oferująca ryzykowne kredyty hipoteczne osobom prawnie lub całkowicie niewypłacalnym. To było pierwsze spośród 25 bankructw, jakie miały miejsce w ciągu kolejnych czterech miesięcy. To był początek końca amerykańskiego snu.
Pozornie prospołeczna polityka ekonomiczna Cynizm i obłuda, jakie towarzyszyły pozornie prospołecznej polityce ekonomicznej rządu Stanów Zjednoczonych oraz bankierów, którzy wcielali ją w życie, jest tu aż nazbyt widoczna. Jak bowiem inaczej nazwać pomysł udzielania pod hipotekę kredytów o wysokim stopniu ryzyka. Z reguły bank udziela kredytu na procent osobom wirygodnym finasowo. Bank oczywiście zarabia na tym, choć jego zarobki w tej sytuacji wzrastają stosunkowo wolno, ale pewnie. Kiedy bank oferuje tani kredyt, pozornie zarabia mniej, ale jeśli go oferuje pod hipotekę osobie, która z dużym prawdopodobieństwem go nie spłaci, to w istocie bank zarabia więcej i dużo szybciej. I pozornie niemniej pewnie, gdyż chętnych łudzonych wizją nieosiągalnej do tej pory szczęśliwości jest więcej, a na ich niewypłacalność nie trzeba zbyt długo czekać.
Jest to zwykłe, choć zakamuflowane okradanie ludzi, pod pozorem ich uszczęśliwiania. Taką samą kradzieżą jest obniżanie stóp procentowych, gdyż ułatwienia kredytowe służą w istocie tylko tym, którzy wydają pieniądze, kosztem tych, którzy je oszczedzają i inwestują. Bo przecież stracili przede wszystkim ci, którzy inwestowali w papiery bez pokrycia, oraz ci, kórzy złożyli swoje oszczędności na lokatach bankowych. Ofiarą kradzieży padli również zwykli podatnicy, bo to właśnie z podatków rząd amerykański udzielił bankrutom pomocy, wpłacając na miejsce fikcyjnych liczb realne pieniądze. Ekonomia współczesna pokazała wreszcie swoje nieludzkie, bo niebaczące na drugiego człowieka oblicze. Egoizm i głęboki brak humanizmu stanowią ukrytą i przez to chyba najgroźniejszą dla współczesnego społeczeństwa pandemię. Najbardziej przerażająca jest bezczelność i obłuda brytyjskich bankierów, którzy postanowili, jako zadośćuczynienie za stresy związane z kryzysem, przyznać sobie niebotyczne premie.
Nikt chyba nie ma wątpliwości, że u źródeł kryzysu ekonomicznego leży kryzys kultury i moralności. Tego typu opinie rozbrzmiewają z ust duchowieństwa na całym świecie. Amerykańscy biskupi wskazują na ludzką chciwość, spekulanctwo i wyzysk najsłabszych. Stwierdzająi, że ekonomia nieopierająca się na zasadach sprawiedliwości, ale stanowiąca brutalne narzędzie aktualnie panującego modelu społecznego, którego głównym motorem jest dzika pogoń za pieniądzem, nie tylko nigdy nie będzie sprawiedliwa, ale na dłuższą metę nie będzie również skuteczna. System ekonomiczny panujący na świecie potrzebuje zatem podstawy moralnej o głębokim humanistycznym wymiarze. Funadamentalizm rynkowy, w którym rządzą zasady wolnego rynku bez żadnych zasad moralnych, jest zdaniem brytyjskiego kardynała Cormaca Murphyego OConnora równoznaczne ze „śmiercią kapitalizmu”.
Benedykt XVI, szukając źródeł współczesnego kryzysu kulturalnego i również ekonomicznego, zwraca uwagę na trzy zapomniane tradycje ożywiające cywilizację. Grecką filozofię, z jej racjonalnym dyskursem, rzymskie poszanowanie prawa i chrześcijańskie poszanowanie jednostki, z jasnymi zasadami i podstawami moralno-etycznymi. Zaparcie się tych źródeł jest – zdaniem Ojca Świętego – przyczyną owładniętego relatywizmem kryzysu intelektualnego i moralnego, czyniąc z dzisiejszego człowieka kogoś bezwzględnego i wyzbytego wszelkich skrupułów.
Potrzeba zatem głębokiego nawrócenia nie jednostek, ale całych społeczeństw, i idących za nim przemiany stylu i sposobu życia. W tym też znaczeniu obecny kryzys daje nadzieje i szanse na przewartościowanie, a w istocie na odbudowanie systemu humanistycznych wartości; o ile tylko zechcemy, by stał się dla nas błogosławioną winą. Do tego jednak, jak wiemy, potrzebne są: umiejętność przyznania się do winy, żal, zadośćuczynienie, a przede wszystkim głębokie postanowienie poprawy.
Patryk Różycki
Artykuł ukazał się w numerze 05/2009.