Niedawno natrafiłam na dokumentalny film, zrealizowany przez Deutsche Welle, pod znamiennym, wcale nie sugerującym tytułem Wiara, siła, manipulacja - sekrety sekty Opus Dei.
Dokument zapoznaje widza z krótką historią powstania Dzieła, w tym bardzo pobieżnym życiorysem założyciela św. Josemarii Escrivy. Z naciskiem na związki z generałem Franco, które według twórców dokumentu nie podlegały dyskusji i które „skalały” Opus Dei u samego zarania istnienia. W filmie wypowiadają się dziennikarze, bardzo krytyczni wobec dzieła Escrivy, teolog, którego komentarz niewiele wnosi, dość liczna grupa byłych członków Opus Dei z Niemiec i Hiszpanii (niektórzy ukrywający swoją tożsamość), a dla dziennikarskiej uczciwości i równowagi wikariusz regionalny prałatury w Niemczech ks. Christoph Bockamp. Arcybiskup Woelki, metropolita koloński (a w Kolonii właśnie ma swoją centralę niemiecki region Opus Dei) nie zgodził się na komentarz, więc tylko oglądamy jego rezydencję zza kutego ogrodzenia.
Materiał jest toporny - co prawda sfilmowany wedle wszelkich prawideł dzieła (kasy i umiejętności nie brakuje), ale stronniczy do bólu. W momencie, w którym autorzy powołali się na „znamienite” dzieło Dana Browna, znanego „eksperta” w sprawach Opus Dei i Kościoła katolickiego, to z jednej strony ręce mi opadły, a z drugiej zaczęłam z tym większą ciekawością słuchać co oni tam jeszcze powiedzą. A mówili różne rzeczy, które już nieraz słyszałam z ust ludzi, którym do Kościoła bardzo daleko, ale mają silną żyłkę reformatorską i chętnie by katolików ulepszyli. Były zarzuty, że Opus Dei jest bardziej autorytarne od autorytarnego Kościoła katolickiego, żale do Jana Pawła II i Benedykta XVI za wspieranie Dzieła i (podszyte lekką pretensją, że sprawy toczą się tak wolno) nadzieje, że Franciszek co najmniej utrudni "opusom" życie. Oczywiście wyrzucano Opus Dei, że ma pieniądze, wpływy i kształci ludzi. Ci którzy byli kiedyś związani z Dziełem mówili tak, jak mówią o swoich zakonach byli zakonnicy, a o Kościele niegdysiejsi katolicy. Słuchając tych wypowiedzi odnosiłam wrażenie pewnej niedojrzałości mówców. Jakby nie do końca rozumieli dokąd prowadzi droga, na którą kiedyś (często jako bardzo młodzi ludzie) weszli i z niej zrezygnowali. Niekiedy nawet wydawali się mieć uzasadnione pretensje czy żale, jednak nie przypominało to świadectw osób, które wpadły w ręce faktycznych sekt, których nie pozwalano im dobrowolnie opuścić. Mocno naciągana sprawa.
Co najbardziej mnie uderzyło? Ano to, że niemieccy dziennikarze wydawali się całkowicie impregnowani na opcję, gdzie z własnego wyboru można zadawać sobie ból, cierpieć niewygodę i naginać swoją wolność do czyichś poleceń. Ten kompletny, absolutny brak zrozumienia dla duchowości, której częścią są praktyki ascetyczne i zasada posłuszeństwa, zawierał w sobie wręcz element wstrętu. Ludzie dbający nieustannie o swój dobrostan tu i teraz wydawali się nie być zdolni do żadnej próby zrozumienia, czy pogłębionej refleksji w temacie, który komentowali i oceniali. Wzywali za to do szybkiej modernizacji Kościoła katolickiego, tak nie przystającego do realiów współczesnego świata. Boże - pomyślałam sobie - niech to nigdy nie nastąpi, bo jeżeli Kościół będzie taki, jakiego oni chcą, to stanie się jak sklep z czasów najgłębszego kryzysu w PRL-u, gdzie na półce był tylko ocet, a może tylko sól, ale taka co na zawsze utraciła swój smak.
/mdk