Moje Westerplatte

2024/03/7
roman mager 5mZ M06Fc9g unsplash
Photo by Roman Mager on Unsplash

Od kilku dekad, od kiedy wolno nam publicznie dyskutować i krytykować otaczającą nas rzeczywistość, pomimo coraz szybciej następujących po sobie „reform oświaty”, narzekamy na naszą edukację, dostrzegamy jej wady, powiedziałabym nawet – wieszczymy koniec tradycyjnego sposobu przekazywania wiedzy, ale wciąż… w polskich podręcznikach znajdujemy najpotrzebniejsze klucze do zrozumienia, kim jesteśmy jako ludzie i jako naród. Dziś już nie boję się patetyzmu tych słów, bo wiem, że stoją one na warcie mojego Westerplatte.

Nauka od początku była chrześcijańska

Wpierw będę bronić chrześcijańskiej w znaczeniu pierwocin Kościoła wizji nauki. Jest całkowitą prawdą, że idąc za radami św. Pawła, który podejmował bezowocne dyskusje z Grekami o ich filozofii, chrześcijanie przyjęli bezpieczną postawę niezagłębiania się w niuanse greckich tez o naturze świata. I zanim średniowiecznym scholastykom udało się posegregować zagadnienia teologii i filozofii – choć osiągnięcie to zdaje się do dziś pozostawać niechcianym dzieckiem cywilizacji łacińskiej – europejskie elity na wiele dziesiątek lat pogrążyły się w niechęci do spekulacji pojęciowych. Po prostu obawiano się podważania w ten sposób dogmatów wiary. Ale przecież ludzie nie przestali nigdy być ciekawi świata, umysły przeciętnych obserwatorów i prawdziwych geniuszy pożądały wiedzy o zasadach jego funkcjonowania, pytały o naturę człowieka i sposób jego współistnienia z przyrodą, pragnęły w oparciu o te informacje poprawiać warunki życia, zgodnie z wyrażonym w Księdze Rodzaju zamysłem Boga. Kasjodor, Beda Czcigodny czy Izydor z Sewilli doskonale radzili sobie z przekazem starożytnych znawców kulistości Ziemi, a średniowieczne podręczniki do geometrii (sic!) nie gardziły zachętą do poznawania warunków życia w innych częściach świata. Fascynacja Pliniuszem owocowała doświadczeniami z minerałami i światem roślin, którym oddawali się zazwyczaj w klasztornych laboratoriach co odważniejsi eksperymentatorzy. Na przełomie XII i XIII wieku na dobre przestano się bać Arystotelesa. Scholastyczne przekonanie, że zdobycze Greków i nauka Kościoła mogą dać znakomity szkielet do budowy uporządkowanego świata sprawdzalnej teorii, ułatwiło eksplozję ludzkości – i to w każdym wymiarze.

Potem był sprzeciw

Ten kierunek pozostał niezmienny aż do narodzin racjonalizmu w XVII wieku, który stanął w poprzek zarówno teologii, jak i doświadczeniu natury. Rozpoczął się pochód filozofów w kierunku ustalanych z góry ideologii, najczęściej odwracających zasady logiki ogólnej lub zachowujących je tylko wybiórczo. Zachłyśnięci nową filozofią naukowcy, jeśli nie dotknęła ich fascynacja zdobyczami technologii umożliwiającymi lepszą obserwację świata, brnęli w niebezpieczne absurdy konstrukcji myślowych. Gdy tamci konstruowali termometr i odkrywali efektywne sposoby na zabójcze dla człowieka bakterie, ci zajmowali się pseudozasadami inżynierii społeczeństw, wierząc w skuteczność narzędzi stworzonych tylko po to, by burzyć zastany porządek. Rewolucja, która przetoczyła się przez Europę w wieku XIX i ostatecznie dotarła do Rosji na początku XX stulecia, stała się pramatką całej gamy zjawisk, z jakimi dzisiaj mamy do czynienia. Jako historyk nie dyskutuję z przeszłością, ona po prostu się dzieje. Jako człowiek wiary mogę mieć nadzieję, że Bóg się w tych dziejach wyraża, ale przecież wiem także, że mój Stwórca oczekuje ode mnie współpracy.

Postępy postępu, czyli wychowanie pod sznurek współczesności

Ta przydługa może refleksja niech wprowadzi Czytelnika do problemu edukacji, jej celów i metod. Za płytką krytyką chrześcijańskiego stosunku do filozofii greckiej idzie najczęściej odrzucenie chrześcijańskiego modelu wychowania. I nie chodzi tu o przegląd racji wokół najstarszego modelu szkoły w Europie łacińskiej. Nie od razu Rzym zbudowano. Pozostawmy historykom rozważania na temat reformy języka łacińskiego i sposobu jego zapisu w skryptoriach Karola Wielkiego. Niech nas zainteresuje istota: elity europejskie otrzymały uniwersalne narzędzie komunikacji, ułatwiające obieg wiedzy i dzielenie się wiarą. Dlatego właśnie aż do końca XVII wieku łacina stanowiła próg dla osoby mającej ambicje uczestnictwa w życiu naukowym i kulturalnym. Dziś taką samą rolę pełni język angielski. Egzaminy zewnętrzne z tego przedmiotu są tak przygotowywane, byśmy nabyli – notabene dość złudnego – przekonania, że nasze dzieci będą mogły bez przeszkód i z pełnym sukcesem czerpać z rogu obfitości współczesnej cywilizacji. A zatem narzędzie przekazu było zawsze w centrum zatroskania edukatorów. Spójrzmy na organizację szkół dawniej i dziś. Jeśli mówimy „szkoła”, zazwyczaj mamy na myśli dzwonek na lekcję, ławki i siedzących w niej uczniów. To jednak obraz dopiero XVIII-wiecznej szkoły, popularyzowanej przez monarchów absolutnych, uważających się przy tym za odpowiedzialnych za oświecenie swoich poddanych, na przykład w Prusach fryderycjańskich. To właśnie w tym państwie poziom powszechności edukacji, obejmującej również dziewczyny, osiągnął niespotykaną dotąd w Europie skalę. Nakład środków był oczywiście adekwatny do założonego celu: Fryderyk chciał otrzymać gotowy produkt w postaci poddanego zdolnego do obrony monarchii i budowania jej potęgi gospodarczej. I trzeba przyznać, że założenie to przyniosło oczekiwane efekty, tym lepsze, że rozwijające się długofalowo wraz z upływem czasu i rozwojem niemieckich koncepcji państwowych. Czytelnik sam dopowie sobie, w jaki sposób radzono sobie w pruskiej, a potem niemieckiej szkole z jednostkami, które do tych konstrukcji nie przystawały – były mniej zdolne albo nie miały zamiaru dopasować się do wpajanego modelu narodowego. Dziś, uważam, ten upowszechniony w całej Europie model organizowania obowiązkowych zajęć szkolnych powinien odejść do lamusa. Tylko co w zamian?

Zacznijmy od celu

Czy jest coś złego w budowaniu postawy obywatelskiej? Nie, pod warunkiem że nie dokonujemy gwałtu na ludzkiej naturze i nie burzymy jej kulturowych wsporników. Człowiek nie jest przede wszystkim obywatelem, choć to jest właśnie jedna z owych racjonalistycznych koncepcji, która, moim zdaniem, wypaczyła całkowicie naszą zdolność do samooceny. Człowiek ma swoje o wiele głębsze zakorzenienie, jest jednostką poznającą siebie najpierw w oczach Boga, a gdy przyjdzie na świat, dokonuje rozpoznania swojej osoby w rodzinie, wśród najbliższych, w Kościele. Bez tego doświadczenia jest mu trudno, źle, ma stałe deficyty, z którymi najmniej radzą sobie miotający się od teorii do teorii psychologowie. Dopiero potem człowiek „idzie” do szkoły. I gdy ją skończy, wraz z dowodem osobistym nabiera pełni praw obywatela. A przecież przed nim jest szereg pytań o własną rolę społeczną we wciąż zmieniającym się, „płynnym” świecie. Oczekuje się od niego reakcji na otaczające go zjawiska, na które nie ma żadnego wpływu. Żąda się uczestnictwa w procesach demokratycznych, wmawiając mu, że od niego zależą losy państw, kontynentów, świata! A on ma deficyt…

W szkole średniowiecznej – klasztornej, parafialnej, na wyższym poziomie katedralnej, a wreszcie we wspólnocie uniwersyteckiej – celem kształcenia było udzielenie człowiekowi odpowiedzi, kim jesteś i jak masz żyć. Dlatego potrzebne były narzędzia przekazywania wiary i nauki, bo uznawano powszechnie, że człowiek pochodzi od Boga i ma odpowiedzialnie zarządzać zadanym sobie światem. Każde odejście od tej koncepcji traktowane było jak zamach na Boga i człowieka. Metody nauczania wynikały z dostępnej wiedzy i doświadczenia pedagogicznego, stąd obśmiewane powszechnie uczenie się na pamięć całych fraz wymaganych tekstów. Tak naprawdę, w dobie ograniczonych możliwości szybkiego zapisu ta metoda przyczyniła się do ocalenia lwiej części starożytnych informacji naukowych i literatury. Ci naprawdę zdolni uczniowie, wyposażani najczęściej przez swoje otoczenie w potrzebne środki materialne, podejmowali studia. Czy kogoś zaskoczy informacja, że uniwersytety dojrzałego średniowiecza stanowiły wspólnoty ludzi zainteresowanych poznawaniem prawdy? Odbywało się to drogą samodzielnego, pod okiem mistrza, przedzierania się studentów przez gąszcz pojęć i twierdzeń, a wieńcząca proces dysputa mogła doprowadzić do odwrócenia ról! Więc to nie my wymyśliliśmy metody aktywizujące.

Ale piękna była nie metoda, piękne było założenie. I jakże płodne we wspaniałe osobowości – jedne z nich porywały na manowce błędów naukowych i herezji, inne osiągały szczyty ludzkiego ducha. Zatem nie jest ważne, jak się edukację organizuje: w szkole, w domu, online, w chmurze, przy pomocy narzędzi cyfrowych, tradycyjnie z podręcznikiem, w cyklu sześcio-, ośmio- czy dziesięcioletnim. Istotny pozostaje cel – wykształcenie człowieka zdolnego poznawać prawdziwego siebie i prawdziwy świat. Adekwatnie do zdobyczy nauki, która nie boi się prawdy sprawdzalnej i logicznej, boć ta nigdy nie stoi w sprzeczności z Prawdą objawioną. Dopóki znajduję okruchy tej prawdy w szkolnych podręcznikach, dopóty ufam, że przed nami jeszcze wiele szans na rzeczywistą reformę polskiej szkoły.

Tekst pochodzi z kwartalnika Civitas Christiana nr 1 / styczeń-marzec 2024

 

/ab

CCH 0574 kadr

dr Anna Sutowicz

Historyk Kościoła, publicystka.
Członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#edukacja #szkoła #szkolnictwo #wychowanie #felieton #wychowanie religijne
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej