Idąc do kina na film katastroficzny „Twisters” nie podejrzewałem, że będzie to kolejna projekcja, która da mi natchnienie do rozważań o wierze. Znów odezwała się we mnie głęboko wrodzona intuicja odnajdywania drugiego dna i szukania sensu w każdej niemalże historii przedstawianej na ekranie. No bo czyż nie mamy, idąc w duchu św. Ignacego Loyoli, szukać i znajdować Boga we wszystkim?
Za warte obejrzenia uważam te filmy, które zostawiają mnie nie tylko z chęcią powtórnego ich zobaczenia, ale przede wszystkim z ciekawymi przemyśleniami. Do takich należy właśnie wspominana produkcja w reżyserii Lee Isaaca Chunga, którą swoją drogą polecam; trzyma w napięciu i jest dobrą propozycją na wieczór. Ale nie o samym filmie chcę pisać.
Myślę, że każdy z nas ma jakieś swoje hobby; coś, co bardzo lubi robić. Warto jest mieć coś takiego, w czym jest się dobrym i co potrafi nas całkowicie pochłonąć (o ile oczywiście nie jest to coś, co by nas oddalało od Boga). Tym lepiej, jeśli to hobby jest przydatne dla innych. I nawet jeśli łapanie tornad nie wydaje się na pierwszy rzut oka takim być, to oglądając „Twisters”, widz zorientuje się, jak bardzo zaangażowanie w rozwijanie swojej pasji może stać się zbawienne dla innych (dosłownie) – tak, jak stało się to w przypadku głównej bohaterki, Kate Cooper, której pasją była obserwacja nadchodzących tornad i chęć ich ujarzmienia (wygaszenia).
Natomiast moje refleksje nad filmem zeszły wkrótce po jego obejrzeniu na inne tory niż analiza fabuły i gry aktorskiej, gdy tylko odkryłem, jak głęboką intuicją przesiąknięte jest końcowe poświęcenie głównej bohaterki. Otóż okazuje się, że nawet tak nieprzeciętna pasja, jak łapanie tornad, może stać się w pewnym sensie powołaniem. Dlaczego? Ponieważ ma na celu nie tylko poszerzanie własnych horyzontów czy zdobywanie umiejętności – a nawet jeśli na początku tak jest, to z czasem ma ono szansę przerodzić się w… służenie innym ludziom.
Jestem przekonany, że powołanie człowieka nie jest zapisane gdzieś wysoko „w chmurach”, ale głęboko w sercu człowieka i że ściśle wiąże się z jego uzdolnieniami, predyspozycjami (oczywiście nie zawsze musi tak być, bo bywa, że np. ktoś zostaje księdzem, mimo że nigdy wcześniej o tym nie myślał), a przede wszystkim – charyzmatem, jaki otrzymał od Boga. Służcie sobie nawzajem tym darem, jaki każdy otrzymał (1P 4,10) – napisał pierwszy papież, św. Piotr. Tak więc uświęcamy się, wchodząc w wypełnianie charyzmatu, jaki każdy (!) wierzący otrzymał dla dobra Kościoła (!), bo charyzmat nie jest po to, aby człowiekowi było dobrze i miło, ale ściśle wiąże się on ze służbą. Dlaczego?
Zajrzyjmy do Biblii, do Ewangelii św. Jana. Jezus mówi, że jedyną drogą do Boga jest On sam: Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie (J 14,6). Jeśli więc chcemy należeć do Boga, to nie możemy tego uczynić inaczej, jak przez naśladowanie Chrystusa, który nie przyszedł, aby Mu służono, lecz aby służyć i dać swoje życie na okup za wielu (Mt 20,28). A więc jedyną drogą do królestwa niebieskiego jest służba: Bogu i bliźnim. A ponieważ Jezus mówi: wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili (Mt 25,40) – nie możemy służyć Bogu inaczej, jak tylko dostrzegając Jego potrzeby i kochając Go w naszych bliźnich.
Możemy więc sobie zadać pytanie: kto jest moim bliźnim? I mimo, iż bliźnim jest tak naprawdę każdy, kogo spotykamy, to sposób służenia ludziom różni się w zależności od charyzmatu, jaki każdy otrzymał. Powołaniem księdza czy siostry zakonnej jest całkowite oddanie ludziom, których spotykają na swojej drodze, np. na parafii, gdzie zostają posłani. Trochę inaczej ma się sprawa w przypadku kogoś, kto jest w związku małżeńskim: jego powołaniem jest przede wszystkim troska o własną rodzinę, a więc męża/żonę i dzieci. Pomoc charytatywna czy ewangelizacja w przypadku osoby świeckiej zajmują inne miejsce niż w przypadku osób konsekrowanych.
Jak mówił o. Bronisław Mokrzycki SJ: jeśli ktoś jest np. mężem i ojcem, to jego codzienną drogą uświęcenia jest stawanie się coraz lepszym mężem i ojcem – a niekoniecznie ewangelizowanie wieczorami pięć razy w tygodniu, podczas gdy żona zostaje w domu z dziećmi (wszelka ewangelizacja angażująca świeckich jest świetna, ale nie może odbywać się kosztem zaniedbywania rodziny). A więc drogą do świętości jest dla męża codzienna troska o rodzinę, wyrażająca się poprzez gesty miłości, jak przytulenie żony, zrobienie zakupów, obiadu, wyjście z dziećmi na spacer.
Istota powołania do świętości, bez względu na szczegółowy charyzmat, pozostaje ta sama, a jest nią kochać coraz bardziej Boga, a bliźnich dla Niego i w Nim (por. Mk 12, 30n). Natomiast jest ona realizowana na różnych drogach, adekwatnych do szczegółowego powołania. I tak, idąc za o. Mokrzyckim, dochodzimy do wniosku, że nie jest dobrze, jeśli ksiądz zajmuje się polityką czy ekonomią (do tego nie potrzeba święceń – coraz częściej ekonomami parafii zostają świeccy, aby księża mogli zająć się duszpasterstwem), a niechętnie wykonuje swoje obowiązki. Z drugiej strony nie jest dobrze, jeśli osoba świecka zastępuje księży w ewangelizacji i poświęca się jej tak, jakby była osobą duchowną, zapominając o własnej rodzinie.
Mokrzycki powtarza, że podstawowym zadaniem człowieka jest spełnianie obowiązków stanu: dla księdza będzie to modlitwa i duszpasterstwo, dla męża czy żony będzie to opieka nad współmałżonkiem (w pierwszej kolejności) i rodziną. Modlitwa i lektura duchowa musi ustąpić miejsca obowiązkom – nie można wszak zostawić rodziny samej sobie, by oddać się długim modlitwom. I wcale nie jest tak, że podliczanie rachunków czy przewijanie malucha uświęca mniej niż wzniosła modlitwa brewiarzowa. Tak samo uświęca się ksiądz, który wieczorem odmawia psalmy z nieszporów, jak ojciec, który w tym czasie składa nowe łóżko dla swojego syna. Liczy się to, że obaj realizują swoje powołanie, a wykonując swoje obowiązki, zbliżają się do Boga i realizują w ten sposób przykazanie miłości Boga i bliźniego – każdy na swój sposób.
Bo najważniejsze jest to, co mamy w sercu i z jaką motywacją robimy wszystko w życiu. Jeśli Pan Bóg jest na pierwszym miejscu, to cokolwiek byśmy robili, czynimy to ze względu na Niego i z Nim – a wtedy mniejsza o to, czy właśnie mówimy brewiarz czy zmieniamy dziecku pieluchę. Ważne, abyśmy wypełniali charyzmat, który Bóg nam powierzył, a przez to jak najpełniej służyli naszym bliźnim tym, co każdy z nas otrzymał. No bo przecież, jak pisał św. Ignacy Loyola w książeczce Ćwiczeń Duchowych (ĆD 23):
„Człowiek po to jest stworzony, aby Boga, Pana naszego, chwalił, czcił i Jemu służył, a przez to zbawił duszę swoją”.
/mdk