Był czas, gdy razem siadaliśmy do wigilijnego stołu. Znakiem była pierwsza gwiazda wypatrzona przez okno w czarniejącej czeluści świata. Wszyscy szczelnie otaczaliśmy domowy ołtarz nakryty białym obrusem, pod którym rozłożone pachniało siano jak nakazuje odwieczna polska tradycja. Na obrusie jaśniała figurka Pana Jezusa i biały chleb pokruszony na niewielkie kawałki i jeszcze płonąca świeca. Znad stołu unosiła się modlitwa serdecznie płynąca ze wszystkich ust i po niej wzruszenie zatykające gardło i łzy cicho upadające na obrus. Niczego nam nie brakowało tego świętego wieczoru, choć brakowało wiele…
Ojciec ujął w dłonie talerzyk z białym chlebem i w skupieniu obdzielał wszystkich poczynając od mamy. Każdy przełamywał się z każdym bacząc, by przypadkiem okruszyna nie upadła na podłogę. Szepty wypowiadanych życzeń, uściski czasem zbyt długie, słowa przeprosin obficie i serdecznie zraszały oczy... Najmłodszym pomagano przy łamaniu chleba i tu uśmiech był najszerszy… Następnie ojciec niezdarnie intonował pierwszą kolędę: „Wśród nocnej ciszy”… Nie było pośród nas nikogo – od najmłodszego do najstarszego, kto by mocno nie podchwycił nut kolędy i nie trwał w jej niebiańskiej melodii do ostatniego refrenu. Dla podkreślenia niezwykłej pewności, że Chrystus naprawdę przyszedł do nas i jest pośród nas i dla nas… To dla Niego śpiewaliśmy… Serca nasze rozsadzała radość, podniesiona na wyżyny ile sił każdy miał w sobie, a w głębi tyleż miłości...
Mijały lata. Nadszedł czas, gdy z woli Pana śmierć poczęła wybierać spośród nas bliskich i posyłać na wieczną służbę do dworu niebieskiego, inni zaś opuszczali Ojczyznę wyjeżdżając w obce kraje. Jeszcze inni odłączyli się od rodzinnej wspólnoty i samotnie, na swój sposób, spędzają świąteczne dni. Słowem, życie od nowa bezlitośnie zaprowadzało swoje porządki. Topnieliśmy powoli, przy wigilijnym stole zrobiło się luźniej. Pusty talerz znaczył teraz więcej niż przed laty. Więcej bolesnej zadumy wkradało się w serca i umysły, powściągając radość rodzinnego świętowania.
Pewnego roku postanowiliśmy zaproponować rodzeństwu mieszkającemu w sąsiednim kraju, abyśmy o określonej godzinie, przed zajęciem miejsc przy stole – oni tam, my zaś u siebie – całymi rodzinami wypatrywali pierwszej gwiazdy na niebie, aby w tych kilku minutach nasze tęskne spojrzenia spotkały się na gwieździe zwiastującej narodzenie Pana. Propozycja została przyjęta i tak oto ponownie byliśmy razem wigilijnego wieczoru, poprzez wzrok skupiony w najjaśniejszym punkcie bożonarodzeniowego nieba. Nie zawsze jednak mogliśmy ujrzeć gwiazdę. Bywało, że chmury przesłaniały firmament nieba, gwiazdy wówczas nie można było dostrzec. I tak z czasem pomysł upadł, lecz w pamięci pozostał na długo.
Tego roku, gdy zabłyśnie pierwsza gwiazda, przy wigilijnym stole niespodziewany gość zastanie nas już tylko czworo. W rodzinnej sztafecie pokoleń teraz mnie przypadło pierwsze miejsce (primus inter pares?) i przywilej przewodzenia modlitwom i śpiewom kolęd. Uczynię tak, jak czynił pradziadek, dziadek, a po nich ojciec. Wpierw będzie znak Krzyża Świętego rozpoczynający jedyną taką kolację w roku…
Teraz, jako najstarszy w rodzinnej kolejce, oczekuję na zaproszenie Pana na niebiańską kolację wigilijną. W Domu Ojca spodziewam się – że jak za dawnych czasów w mojej Ojczyźnie – będą płonęły świeczki na choince. Zasiądę przy stole na niebiańskich obłokach z moimi przodkami po mieczu i kądzieli. Pan będzie razem z nami.
Na ziemi, w nieustającej sztafecie, pozostaną młode pokolenia. Kiedy w wieczory wigilijne wszystko będzie ogarniać ciemność, Bóg nadal zapalać będzie dla nich gwiazdy, aby pośród nich mogli wypatrywać tej jednej…
/mdk