Termin „edukacja” przyjął się w języku polskim i dziś mało kto zwraca uwagę, że jest zasymilowany, obcego pochodzenia. Co mamy na myśli, operując tym terminem? Stwierdzamy zapewne, że jest to proces zdobywania wiedzy, różnego rodzaju umiejętności, najczęściej przewidzianych programem kształcenia szkolnego, ale także jest to proces wychowania młodego człowieka od dziecka aż po dorosłość.
Termin „edukacja” pochodzi z łaciny (jak zresztą wiele innych znanych nam słów). Jest to wyraz dwuczłonowy; główna część to słowo duco – „wiodę”, „prowadzę”, „tworzę” (ale także parę innych znaczeń) i przedrostek e (skrócone ex – polskie „w” lub „wy”). Educo to „wprowadzam” (domyślnie: w życie, czyli wychowuję, co jest zrozumiałe z konstrukcji tego słowa przez dodanie przedrostka e (polskie „w”), „prowadzę go” po trudnych ścieżkach życia, „tworzę” z niego osobowość, kształtuję jego charakter, „posuwam naprzód” jego uzdolnienia. W łacinie jest to nawet tak podkreślone, że wyraz duco ma koniugację trzecią, ale educo pierwszą.
Kto jest uprawniony, a nawet ma obowiązek to czynić? Zrozumiałe, że przede wszystkim rodzice. Zwykle czynią to na wczesnym etapie życia swego dziecka, choć od wymogu wychowania nie mogą się odżegnać nigdy i póki są rodzicami, póki żyją, mają obowiązek kształtowania poprawnego zachowania swej pociechy, zwłaszcza od strony moralnej. Proces kształcenia w pewnym okresie przejmuje na siebie społeczeństwo, państwo, co jest zrozumiałe, bowiem przekazywanie wiedzy wymaga dużych umiejętności, których większości rodziców zazwyczaj brakuje.
Powszechność kształcenia szkolnego jest zdobyczą stosunkowo niedawnej epoki. Obowiązek powszechnego nauczania szkolnego powstał u nas wraz z odrodzeniem się Państwa Polskiego po latach zaborów, ale w początkowym okresie – jeszcze zapewne niejedna osoba pamięta – sukcesem było ukończenie czterech klas szkoły podstawowej, dawniej nazywanej powszechną.W okresie dwudziestolecia międzywojennego spotykało się niemało tzw. analfabetów (niepiśmiennych) i jeszcze po II wojnie światowej stanowili oni grupę podlegającą elementarnemu kształceniu w tzw. PRL-u.
Etap powszechnego kształcenia podstawowego ograniczał się do siedmiu klas. Uważano to wówczas za standard i wymóg czasu, oraz że na tyle pozwalają możliwości finansowe państwa. Tylko pewna część młodzieży miała możliwość dalszego kształcenia się w tzw. gimnazjum (zwykle po ukończeniu sześciu klas) i dalej w liceum. Kształcenie bezpłatne (finansowane przez państwo lub samorząd) było bardzo ograniczone. Istniało szkolnictwo prywatne na tym poziomie, ale dostępność była ograniczona ze względu na czesne, które stanowiło poważną barierę finansową dla wielu ówczesnych rodziców.
Zamysłem obecnego systemu szkolnego jest wprowadzenie całkowicie dostępnego nauczania podstawowego na poziomie ośmiu klas, po których ukończeniu młodzież ma prawo wyboru dalszego kształcenia w liceum (zakończonego zdaną maturą) lub w szkole branżowej-zawodowej czy w technikum.
Tak to zakłada teoria i dobra wola społeczeństwa oraz państwa. Rzecz w tym, że w biologii, w przyrodzie działa tzw. rozkład normalny (cech), obrazowo ujmując – o kształcie wznoszącego się z poziomu pagórka. Interpretując to zjawisko (ten obraz), można powiedzieć, że populacja żywa, także ludzka, składa się z osobników o cechach występujących z różną częstością. Najmniej jest członków tej zbiorowości o małych lub bardzo małych uzdolnieniach lub pewnych brakach fizycznych (obrazowo – po jednej stronie od środka spodu górki), a także jednostek wybitnych, o nadzwyczajnych uzdolnieniach (po drugiej stronie, w tzw. ogonie obrazu). Średniaków jest najwięcej i oni stanowią główny człon procedury nauczania. Problemem jest jednak to, że w tej populacji znajduje się grupa uczniów, którzy nie mają ochoty przyswajania sobie wiedzy. Przeciskanie takich osobników z klasy do klasy jest dużym błędem wychowawczym, ekonomicznym i osobniczym. W rezultacie mamy sytuację bardzo dużego obniżenia poziomu wyników nauczania, co potwierdza statystyka, że przy absurdalnym wymogu 30% okazania wiadomości z dość niskiego pułapu wiedzy spory procent młodzieży nie spełnia wymagań egzaminacyjnych (matury).
Należy tu wyróżnić dwie sprawy. Pewien odsetek młodzieży z przyczyn losowych, uwarunkowań genetycznych, środowiskowych, biologicznych, wykazuje w pewnym stopniu intelektualną niesprawność i wymaga kształcenia specjalnego. Dla tej części młodzieży powinny stać otworem szkoły specjalne z odpowiednio wykształconą i przygotowaną kadrą. Funkcjonuje w Polsce Akademia Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej, kształcąca kadrę fachowców przygotowanych do nauczania dzieci nie w pełni sprawnych intelektualnie lub fizycznie. Nie jest winą dziecka, że jest ono właśnie takie, ale obowiązkiem społeczeństwa/państwa jest zapewnienie takiemu dziecku odpowiedniej fachowej pomocy w przygotowaniu do życia i w miarę możliwości choćby niepełnej samodzielnej egzystencji.
Tu nie ma tłumaczenia, że to kosztuje, jeden drugiego brzemiona noście. Tzw. zły los może się przytrafić każdemu, każdy też może zachorować i wymaga opieki bez względu na przyczynę, od niego niezależną.
Jest także pewna część młodzieży, która nie jest zainteresowana kształceniem ogólnym, nawet na kilkuletnim niezbyt wysokim poziomie podstawowym. Tę część młodzieży powinno się dla jej osobistego dobra skierować wcześnie do szkół rzemieślniczych, np. typu stolarstwa, fryzjerstwa, monterstwa… różnego rodzaju. Znane są przypadki (także mnie osobiście) zrobienia kariery zawodowej (w tym także ekonomicznej) np. we fryzjerstwie. Być dobrym rzemieślnikiem to żaden wstyd, a wręcz chluba, że się jest cenną jednostką społeczeństwa. Odpowiednio rozsądne pokierowanie młodym człowiekiem wymaga dużej wrażliwości, znajomości realiów życia, doświadczenia i uszanowania woli młodego człowieka oraz jego rodziców lub opiekunów. Rozeznanie atrybutów ucznia nie jest często łatwe, zwłaszcza na bardzo wczesnym etapie życia. Nie podoba mi się np. system niemiecki, który zakłada segregację dzieci po czterech klasach szkoły podstawowej: albo do szkoły realnej (kształcenie ukierunkowane zawodowo), albo do gimnazjum. Uzdolnienia lub zainteresowania objawiają się u młodego człowieka często dopiero w późniejszym okresie i to trzeba mieć na względzie.
Bardzo ważnym aspektem edukacji jest dobór odpowiedniej kadry nauczającej. Trzeba pamiętać, że posiadanie przez nauczyciela dyplomu jakiejś uczelni nie jest gwarantem dobrej umiejętności przekazywania wiedzy. Można posiadać nawet głęboką wiedzę, mieć doktorat, a być zupełnie lichym nauczycielem lub wykładowcą jakieś wyższej uczelni.
Nie na darmo operuje się powiedzeniem: nauczyciel z powołania. Do tego, by takim być, trzeba kochać młodzież, rozumieć ją i jej potrzeby, a poza tym mieć dobrą dykcję, wymowę (bardzo ważne!) i starać się w łatwy sposób przekazać tajniki nieraz trudnego przedmiotu, np. matematyki, która sprawia pewne trudności dużej części młodzieży. W dużej mierze nie jest to winą samego przedmiotu, ale braku umiejętności przekazania wiedzy oraz konieczności nauczenia młodzieży systematycznego (etapowego) przyswajania materiału, co zresztą może także dotyczyć innych działów nauki.
Trzeba uczciwie powiedzieć, że dobór kadry nauczającej (na każdym poziomie) był (i zapewne jest jeszcze nadal) niezadowalający. Przez długie lata funkcjonowało w społeczeństwie powiedzenie: jeśli do niczego się nie nadaje, to może zostać nauczycielem. Skrzywdzono w ten sposób część młodzieży, a tym samym zrobiono wielką krzywdę całemu społeczeństwu. Powinno się doprowadzić do tego, że na hasło nauczyciel staje się na baczność. Jechałem kiedyś pociągiem za granicą. W przypadkowej rozmowie sąsiadująca ze mną osoba zorientowała się, że jestem profesorem. Wstała wówczas i zapytała, czy może siedzieć obok tak ważnej osoby. Czy my się kiedyś doczekamy uszanowania osoby nauczającej? Tego w naszym społeczeństwie nie ma. Kiedyś uczono w polskich rodzinach okazywania dużego szacunku wobec nauczyciela i księdza. Ten brak szacunku spowodowano bardzo nędznymi zarobkami oraz niskimi wymaganiami zawodowymi. Nauczyciel powinien dobrze zarabiać, aby spokojnie zajmować się powierzoną mu trzódką. Jest to wymóg niepodlegający dyskusji.
Nie jest prawdą, że nauczyciele (także akademiccy) korzystają z dużych przywilejów, jak np. nie potrzebują pracować 8 godzin dziennie. To zupełny fałsz i zakłamanie! To tylko pozór, że nauczyciel pracuje 18 godzin w tygodniu. Do każdej lekcji dobry nauczyciel musi się przygotowywać i na to – jeśli jest odpowiedzialny – potrzebuje poświęcić 2–3 razy więcej czasu niż trwa lekcja (wykład), nie licząc poprawy prac domowych uczniów oraz własnej edukacji, która powinna być stałym jego obowiązkiem. Dotyczy to także wykładowców wyższych uczelni (może nawet w większym stopniu), gdyż naprawdę dobry wykładowca przekazuje często materiał, którego nie ma w podręcznikach. Trzeba pamiętać, że zadaniem wyższej uczelni jest przekazanie tylko podstawy wiedzy na wyższym poziomie, a przede wszystkim nauczenie samodzielnego myślenia i dociekania prawdy, umiejętności odróżniania prawdy od fałszu, wdrażania etyki zawodowej przekładającej się na życie moralne, społeczne, rodzinne i osobiste.
Nawet dobrze przemyślany i skonstruowany system edukacyjny nie odniesie sukcesów, choćby był prezentowany przez najlepszego ministra, mówcę i erudytę, jeśli nie będzie wcielony w życie przez odpowiednio kwalifikowaną kadrę, świadomą postawionego celu.
Osobiście mam obawy, czy przy obecnej masowości nauczania, ale niestety na dość niewysokim poziomie i równie niskim poziomie zatwierdzanych wymagań, da się osiągnąć zamierzony cel społeczeństwa wysoce wykształconego, naprawdę obywatelskiego, wykorzystującego swą wiedzę i umiejętności, np. techniczne, do uzyskiwania przez nasz kraj coraz większego rozwoju intelektualnego i ekonomicznego, a zatem szczęśliwego, bo wzbogaconego kulturą i mądrością osobistą i społeczną.
Po 1989 r., tj. po zakończeniu okresu tak zwanego PRL-u i dość szybko otwarciu możliwości tworzenia szkół prywatnych, zaczęły powstawać liczne prywatne szkoły wyższe, głównie o profilu ekonomicznym lub zarządzającym. Koniunktura dla tworzenia interesu edukacyjnego była ówcześnie dobra, bowiem: 1. na tzw. rynku ekonomicznym znalazły się liczne roczniki wyżu młodzieży, 2. propagowany był boloński system nauczania, to jest system wprowadzający dwustopniowe studia wyższe z licencjatem uzyskiwanym zwykle po 2,5–3-letnich studiach, co dawało licznej młodzieży uzyskanie formalnie statusu wyższego wykształcenia (w rzeczywistości były to studia półwyższe), 3. dostępność do kształcenia wyższego (poza barierą finansową) była nieograniczona. Choć bowiem formalnie obowiązywała wstępna rozmowa kwalifikacyjna (zastępująca egzamin wstępny), to jednak dostawał się każdy, kto miał możliwość opłaty czesnego. Poziom nauczania, a głównie wymagań egzaminacyjnych, był niski, ale statystycznie dawało to efekt dużego w Polsce zwiększenia poziomu wykształcenia społeczeństwa. Pamiętam, że gdy na naradzie kadry w pewnej takiej szkole wyższej jeden z wykładowców zwrócił uwagę, że tuż przed licencjatem wielu studentów kierunku ekonomicznego ma poważne kłopoty z procentami, odpowiedź „rektora” była: trudno, ale oni płacą.
System boloński rozpowszechnił się także w szkolnictwie publicznym, choć nie wszystkie kierunki/uczelnie, na szczęście, uległy tej dyrektywie, np. medycyna i prawo. I słusznie, bowiem trudno sobie wyobrazić półwykształconego i nie w pełni przygotowanego do wykonywania zawodu lekarza czy prawnika. Poza tym system ten ma tę wadę, że nie daje możliwości przeprowadzenia pogłębionych rocznych lub dwuletnich kursów wybranych przedmiotów. Uzupełnienie tego w dość krótkim kursie drugiego stopnia studiów (magisterskim) nie jest praktycznie możliwe, a tym samym prace dyplomowe nie są dostatecznie twórcze i merytorycznie pogłębione. Masowość takiej twórczości dyplomów (zdarzało się, że opiekunowie prac mieli ich do zatwierdzenia aż 80) prowadziła do stworzenia się „rynku plagiatowego” lub płatnych usług pisania prac dyplomowych. Obraz zatem żenujący i dziwne, że dopuszczalny. Sytuację pogorszył fakt zezwolenia nadawania stopni nie tylko magisterskich, ale nawet doktorskich niektórym szkołom prywatnym. To wszystko spowodowało obniżenie rangi dyplomu odpowiednio wysokiego wykształcenia. Jest możliwe, że system boloński jest użyteczny na kierunkach o bardziej zawodowym profilu, np. w dziennikarstwie.
Obecnie są czynione pewne próby naprawy tej wstydliwej sytuacji. Czy to się uda – zobaczymy.
Tomasz Gerstenkorn
mak