Sejm zdecydował w ostatnich dniach o finansowaniu z budżetu państwa zabiegów, czy też właściwie procedury in vitro, która niekiedy jest nazywana leczeniem. Jakby tego nie nazwać, rzecz polega na zapłodnieniu pozaustrojowym, które odbywa się laboratoryjnie i wymaga długotrwałych i kosztownych działań względem rodziców, jak i powstającego w ten sposób ludzkiego życia.
W opinii zwolenników metody ma ona przyczynić się do poczęcia dziecka u par, które z jakichś powodów nie mogą tego uczynić w sposób naturalny. Nie tylko ja mam poważne wątpliwości, że za całą frazeologią na rzecz promocji in vitro tak naprawdę nie chodzi o dobro rodziców i dzieci. Można odpowiedzieć, że rzeczona kwestia jest dość dobrym przykładem na użycie zwrotu, że jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze, choć oczywiście rzecz jest jeszcze szersza.
Przede wszystkim, za in vitro stoi przemysł farmaceutyczny i logistyka w postaci specjalistycznych ośrodków i klinik, które na prowadzonej przez siebie procedurze po prostu zarabiają, a chciałyby zarabiać jeszcze więcej. Jeżeli prawna procedura zaproponowana przez Sejm, dojdzie do skutku, to przemysł in vitro stanie przed szansą pozyskania pieniędzy podatnika, w roku przyszłym i następnych po 500 mln zł. Jeśli do tego dołożymy pieniądze, które klienci dopłacać będą z własnych kieszeni i te, które chcą dorzucać niektóre samorządy, to …nie będę liczył, ale chyba jest się koło czego kręcić.
Narzędzia propagandowe używane w mainstreamie powodują, że ktoś na tę narrację może się nawet nabrać i trudno do niego mieć pretensje. Mamy dorosłe pary, chcące mieć dzieci, często przy tym używa się zbitki argumentacyjnej mówiącej o „prawie” do posiadania dzieci, co samo w sobie jest absurdem. Dziecko bowiem, jako człowiek, nie może być przez nikogo posiadane, ale jeżeli to sformułowanie do czegoś nam się przyda to do zadania pytania: kto ma „posiadać prawo” do poczętego życia niewykorzystanego do procedury, w wyniku której powstaje ileś tam „zarodków” czyli istnień ludzkich, z którymi potem nie wiadomo co zrobić? W Polsce przybywa ich ponoć ponad 20 tys. rocznie, a z czasem ta liczba będzie rosła. Formalnie ich „właścicielami” są pary, które realizują procedurę, a po 20 latach można je przekazać innym anonimowym biorcom, czyli „prawo własności” ustaje. Rzecz cała jest po prostu nieludzka. Jej opisywanie przypomina mi jakąś dystopię ze świata sci-fi a nie realne okoliczności dziejące się w moim świecie. Poza tym, kwestie prawa do życia i śmierci w obecnym dyskursie politycznym mają jeszcze co najmniej kilka innych odsłon, które na pozór nie są spójne, ale politycy wydają się na to nie zwracać uwagi. Dosłownie tydzień przed debatą o in vitro, do sejmu wjechała sprawa legalizacji aborcji, która jest dla niektórych środowisk politycznych absolutnym priorytetem, tak się jednak składa, że często są to te same środowiska, które stoją za in vitro. Można więc postawić sobie pytanie, czy chcą one żeby dzieci były zabijane, czy żeby się rodziły?
Jako człowiek nie mogę odpowiedzieć na tę sprzeczność inaczej, jak kwestionując samo pytanie. Wydaje mi się, że nie chodzi o życie ludzkie, a o ideologię, która ma nasz, lepszy czy gorszy, ale ludzki świat przewrócić do góry nogami. W imię realizacji ideologicznych celów, używa się każdej broni i szafuje wszystkimi argumentami, nie dbając o to czy są one realne czy pozorne. Mają nas na pewne kwestie uczynić niewrażliwymi, a potem będzie można z nami zrobić wszystko.
/mdk