Sutowicz: Monachomachia

2023/02/9
36 Tomasz Warszewski
Fot. Tomasz Warszewski

Można powiedzieć, że tytuł niniejszego tekstu ukradłem Ignacemu Krasickiemu – biskupowi warmińskiemu, a nawet Prymasowi Polski. Postaci złożonej, niebanalnej, ale i chyba takiej, co do której sam mam wątpliwości. Z jednej strony bajki i satyry, którym się przypisuje różne patriotyczne i polityczne znaczenia. Z drugiej owa Monachomachia i pozorna odpowiedź na nią, czyli Antymonachomachia – utwory bez wątpienia antyklerykalne i do dziś będące symbolami antyklerykalizmu.

Nie będę się tu skupiał na tym, że sam Krasicki był oświeceniowcem i swoiście rozumianym antyklerykałem. Chodzi mi o istotę rzeczy, czyli pojęcie „wojny mnichów”, które opisywał. Użyję tego nieco zmurszałego, ale i całkiem brzydkiego symbolu do przedstawienia swojego stanowiska nieco zakłopotanego katolika, który ze swym katolicyzmem mógłby mieć problem, gdyby nie… Pan Bóg.

Wojna o dusze

O każdą duszę trzeba walczyć, jest to naszym obowiązkiem. Mnisi, księża, świeccy, a nawet biskupi powinni się modlić o zbawienie „…świata całego”. Raczej nie przyłączam się do głosów mówiących, że piekło jest puste, bo tak rozrządza miłosierdzie Boże. Szczerze mówiąc, nie wiem, jakie jest, nie mam pojęcia, kto oprócz diabłów znajduje się w tym stanie, a o moich przeczuciach nie chcę pisać. Wiem tylko, że Pan Jezus rozdzielał ludzi na tych po lewicy i tych po prawicy i żaden z tych zbiorów nie był pusty. Z tego wynika, że trzeba się modlić, najlepiej wspólnie. Dobrze, jeśli katolicy zbierają się, by to robić, a przy okazji ich duszpasterze coś im tam, lepiej czy gorzej, o Panu Bogu mówią, tłumaczą, jak to jest z Matką Boską, aniołami i świętymi. Ma to służyć też temu, by więcej wiedzieli i świadomiej się modlili. Czasami pewnie im się zdarza, że coś powiedzą nie tak, albo komuś się zdaje, że popełniają błędy, które należy określić mianem teologicznych. Jeśli się coś takiego wykaże, pewnie trzeba ich jakoś upomnieć albo coś wytłumaczyć, ale tu zaczyna się problem. Niedawno przez katolickie „internety” przewinęła się polemika dotycząca jednego z kapłanów – żeby nie było, nie z mojej bajki że źle naucza o Matce Bożej. Nie wiem, czy rzeczywiście tak jest. Zajrzałem do opinii teologicznej i dyskusji, jaka wokół niej urosła. Z tej pierwszej niewiele zrozumiałem i odniosłem wrażenie, że rozumieć nie potrzebuję. Być może ma ona wartość dla teologów, może dla biskupów, może dla samego księdza, o którego tu chodzi. Mi jest po nic, przynosi tylko wrażenie podziału. Wydaje mi się, że media nie są miejscem do roztrząsania takich problemów, szczególnie gdy zobaczyłem wypowiedzi niektórych katolickich dziennikarzy.

Sam dyskurs wydaje się jednokierunkowy o tyle, że dla tych samych mediów niedostrzegalne pozostaje całe mnóstwo wypowiedzi czy fragmentów nauk tzw. „zwykłych księży” – także z pewnego zakonu którzy dwa lata temu mieli problem z tym, po której stronie barykady ma stać kapłan w kwestii prawa do życia, i którzy przez wiele lat nic nie wiedzieli o seksualnej aferze w swoim zgromadzeniu, a kiedy sprawa ujrzała światło dzienne, to się okazało, że wszystkiemu winien jest dawny przełożony, który akurat zmarł i nic w rzeczonej kwestii nie może powiedzieć. W tym kontekście patrząc, jakoś tak wydało mi się, że tu wcale nie idzie o dusze, a o sprawy bardziej przyziemne. Powie ktoś, że jestem niesprawiedliwy. Może i tak, ale z mojego punktu widzenia tak to właśnie wygląda.

Przy okazji tej sprawy jakoś tak owa tytułowa Monachomachia z tym że patrzę na ten termin szerzej, bo jak widać rzecz dotyczy i świeckich – przykleiła się do mnie, weszła w głowę i mimo moich obiekcji siedzi tam twardo. Chociaż w stosunku do opisu biskupa warmińskiego współczesność wydaje mi się bardziej przykra. Może dlatego, że jest mi bliższa, a różne okoliczności bolą. Poza tym Krasicki jako wady mnichów opisywał obżarstwo, opilstwo, lenistwo i ociężałość duchową, co wydaje się, mimo wszystko, problemami mniejszej wagi niż te, z którymi mamy dziś jako katolicy do czynienia.

Ksiądz w kuchni

A propos obżarstwa, choć analogia jest tu dość odległa, widziałem na filmiku w Internecie a gdzieżby indziej jak jeden znany telewizyjny czy raczej „youtubowy” kaznodzieja gotuje, a właściwie pomaga znanemu z telewizji kucharzowi. Sam go kiedyś oglądałem i jego programy mi się podobały, ale w tym wypadku zastanawiam się, czemu to ma służyć? Nawiązania do duszpasterstwa niby jakieś tu mają być, ale ich nie zauważyłem. Może jestem marudny i gonię za czymś – sam nie wiem, za czym. Oczywiście, ktoś powie, że program przybliża widzom osobę księdza – zakonnika jako takiego ociepla go. Nie wykluczam, że coś może być na rzeczy, ale tego sosu do potrawy jest za dużo. Wydaje mi się, że nie tylko w tym przypadku. Niby mówią biskupi, a nawet sam Ojciec Święty, że ksiądz nie może być celebrytą, że nie o to chodzi w jego misji, ale życie biegnie jakby swoim torem. Słyszałem kiedyś opowieść o kard. Ignacym Jeżu, człowieku dowcipnym, który został poproszony o wygłoszenie rekolekcji dla biskupów, które ponoć zaczął od …dowcipu właśnie, którym to chciał zobrazować to, co było treścią nauki. Zdarzyło się później, że ówczesny papież Jan Paweł II zapytał go przy okazji wizyty w Watykanie o refleksje po tych rekolekcjach. Jeż miał na to odpowiedzieć, że niestety, ale wydaje mu się, że biskupi z tego wszystkiego co mówił przez kilka dni tylko ów dowcip zapamiętali. Można powiedzieć, że kaznodzieja poniósł klęskę duszpasterską, której pewnie nie chciał. W tym wszystkim nie chodzi mi o to, że nie chcę spotykać kapłana uśmiechniętego, wesołego, a nawet takiego, który opowie coś zabawnego. Razem się pośmiejemy, widzę jednak gdzieś granicę między naturalnym, szczególnie dla niektórych, byciem wesołym, a robieniem czegoś, by podbić sobie zasięgi w społecznościówkach. Myślę, że wielu katolickich influencerów wpada w taką właśnie pułapkę. Jeżeli dla zwiększenia zasięgu raz zrobią coś, to następnym razem muszą zrobić rzecz bardziej od poprzedniej widowiskową i zaczynają nakręcać spiralę zasięgów, a Pan Jezus… zostaje sam ze Swoim krzyżem. Tak: ksiądz w kuchni jest ok, ale jak mu inny wejdzie w drogę i podbierze zasięgi czymś jeszcze bardziej odlotowym, to nie jest ok. I znowu mi się ta Monachomachia przypomniała.

Potrzeba nam nowego entuzjazmu

Tych moich kilka obaw wynika z prostej obserwacji. Jeśli duchowni będą prowadzić między sobą takie podjazdowe wojenki, to nie ma wyjścia z konieczności przeniosą się one na świeckich, a wtedy będzie nam jeszcze trudniej. I nie chodzi mi o to, że mamy wszyscy być tacy sami. Wiadomo, iż zakony się między sobą różnią. Ludzie, w tym księża, też. Te pierwsze mają różne charyzmaty, poza tym nie możemy wykluczać czegoś takiego, jak odmienne charaktery i osobowości. Tak samo wspólnoty ludzi świeckich: jedne modlą się na różańcu, inne skupiają się na kulcie takiego czy innego świętego, są grupy adorujące Najświętszy Sakrament, młodzież spotyka się w swoich wspólnotach, starsi w swoich. Sam reprezentuję określoną duchowość i nie oczekuję, by ktoś zmuszał mnie do form religijności, które są dla mnie trudno akceptowalne i od których trzymam się z dala. Czasem co do niektórych mam wątpliwości, ale nie ja jestem od ich rozstrzygania. Niemniej nie widzę nic złego w tym, by się od czasu do czasu z takimi ludźmi spotkać i porozmawiać bez uprzedzeń o tym, co nasze duchowości różni, ale może i łączy, o tym, co moglibyśmy wspólnie zrobić.

Kiedyś na zupełnie innym polu doświadczyłem czegoś podobnego. Jeszcze w czasach, kiedy Polską rządziła nieboszczka Platforma Obywatelska, grupa młodych ludzi protestowała przeciwko fetowaniu we Wrocławiu śp. Zygmunta Baumana, dawnego funkcjonariusza komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, a potem kogoś, kogo uważano za wybitnego europejskiego filozofa. Oczywiście protest dotyczył tej pierwszej części działalności Baumana. Ówczesne władze protestujących poddały represjom, część z nich została zatrzymana, na co wiele środowisk odpowiedziało akcją „Wszystkich nas nie zamkniecie”. Jednym z widzialnych efektów owej akcji był kilkutysięczny marsz wrocławian idących pod rzeczonym hasłem. Z tamtego dnia w głowie został mi obrazek, jak dwóch kibiców Śląska Wrocław – z wszystkimi cechami kibica zobrazowanymi w nieżyczliwych dla nich mediach wzięło pod ręce staruszkę, prawdopodobnie słuchaczkę Radia Maryja, i szło, a właściwie, biorąc pod uwagę różnicę gabarytów, wspólnie ją niosło. Czy ona po tym wydarzeniu została kibicem albo oni słuchaczami rzeczonej stacji radiowej? Wiemy, że nie o to chodziło. Cała trójka znalazła łączące ich dobro wspólne.

Paralela do sytuacji katolików jest prosta: wszystkim nam jest potrzebny entuzjazm wiary, który będzie takim dobrem wspólnym. A żeby go mieć, wiara musi być na pierwszym miejscu i to ona ma być widoczna z ambon, ekranów komputerów czy salek katechetycznych. Wtedy nie będziemy musieli się dogadywać, bo się najnormalniej w świecie będziemy rozumieć – i to właściwie byłoby na tyle.

Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 1 | styczeń-marzec 2023

 

/ab

Piotr Sutowicz

Piotr Sutowicz

Historyk, zastępca redaktora naczelnego, członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”.

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#sutowicz #kapłani #kapłaństwo #księża #media społecznościowe #felieton
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej