Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny z okazji Światowego Dnia Bezpiecznej Aborcji (sic!) opublikowała ostatnio pięć filmów, w których polscy artyści opowiadają prawdziwe historie kobiet, które zwróciły się do organizacji po pomoc. Swoich głosów użyczyli: Maria Konarowska, Barbara Kurdej-Szatan, Maria Seweryn, Weronika Warchoł oraz Maciej Stuhr, opowiadający o „piekle kobiet”, którym nie dokonano aborcji. Przy czym przynajmniej dwie przytaczane historie dotyczą sytuacji będących przesłankami do dokonania legalnej aborcji, uznawanej w decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Przypomnijmy, że pierwszym wyjątkiem jest zagrożenie życia i zdrowia matki, drugi natomiast mówi o dopuszczalnej terminacji ciąży, która powstała w wyniku czynu zabronionego tj. gwałtu. Tyle fakty.
Możliwe interpretacje są dwie: bądź nieznajomość prawa, realna lub kreowana (znane są przypadki rezygnacji celebrytek z akcji proaborcyjnych wskutek… przeczytania projektu ustawy), bądź też manipulacja historiami poszczególnych osób, tak aby uzasadnić „piekło kobiet”, czyli również nic nowego. Jakikolwiek byłby powód, ma służyć uzasadnieniu konieczności przyjęcia ustawy o tzw. „bezpiecznym przerywaniu ciąży i innych prawach reprodukcyjnych”, opracowanego przez obywatelski komitet inicjatywy ustawodawczej „Legalna Aborcja. Bez kompromisów”. Federacja żąda dla kobiet „…wolności do decydowania o swoim ciele, ciąży i przyszłości rodziny. Dostępu do legalnej, bezpiecznej, darmowej aborcji bez pytania nas o powód, dostępnej i nowoczesnej antykoncepcji…”. Dodajmy, że pod chwytliwym słowem „nowoczesna” kryje się okryta złą sławą poronna RU 486, siejąca spustoszenie w organizmie kobiety i zabijającą dziecko do 63. dnia ciąży.
Z okazji tej „nowej świeckiej tradycji” ukazały się nawet dwa artykuły, co chyba należy uznać za sukces organizatorów. Niniejszy tekst byłby trzeci, cóż, do trzech razy sztuka, może jakieś algorytmy silnie awaryjnych ostatnio mediów społecznościowych dokopią się do jednego prolajfera, który zauważył tę tragifarsę. Tragifarsę, która będzie wiele osób płci obojga kosztowała życie, a wiele kobiet narazi na nieodwracalne skutki w ciele i psychice.
O tym, co wykrzykiwano rok temu na ulicach, nie trzeba nikomu przypominać. Za to, owszem, należy do znudzenia nagłaśniać skalę manipulacji narosłych przez ostatnie dziesięciolecia wokół obrony poczętego życia i rodziny. Tak zwane działania „pro choice” nie są spontanicznym ruchem powodowanym przez zachodzące przemiany społeczne, lecz „marszem przez instytucje”, którego celem jest zmiana myślenia społeczeństwa – tak było m.in. w Irlandii.
Ten marsz rozpoczęto od zmiany rozumienia pojęcia wolności, naturalnego prawa, które przysługuje każdemu i jest ograniczone wolnością drugiej osoby. W tym kontekście warto wspomnieć, że o żądaniu prawa do decydowania o swoim ciele pisano i mówiono już dużo, ale przypomnijmy, że nikt nie pyta o wolność dziecka przed narodzeniem, mimo iż już wówczas jest ono podmiotem prawa spadkowego.
Zmiany zachodzą niemal niezauważalnie, na poziomie językowym. Pojęcie rodziny zmieniono dzięki jednemu epitetowi (takie niedoceniane szkolne pojęcia z dziedziny stylistyki, takie niepotrzebne…). Wystarczyło do słowa „rodzina” dopisać określenie „tradycyjna” – i już w świadomości społecznej zaszczepiono sugestię, że istnieje jeszcze jakaś inna. Wkrótce potem zaczęto otwierać na uniwersytetach kierunki gender studies, a idee raz ubrane w zgrabną, naukową otoczkę, poskutkowały żądaniami nowych unormowań prawnych.
Kolejnym krokiem było przeniesienie tych samych, skutecznych jak widać, mechanizmów, do sfery płciowości. Zaczęto od zmiany pojęcia zdrowie. Wszak „zdrowie jest najważniejsze”. Dobre zdrowie równa się dobre samopoczucie, proste przełożenie. Następnie zastąpiono pojęcie „prokreacji” słowem „reprodukcja” (humaniści nie protestowali) i utworzono jedną zbitkę „zdrowie reprodukcyjne” (tylko wyglądać nowych kierunków medycznych). Stąd już tylko krok do budowania nowych skojarzeń: in vitro, „zdrowa aborcja” równa się dobre samopoczucie. Oczywiście wszystko służy dobru kobiety. A teraz ciekawostka. Aktywiści dopominający się o prawa do „zdrowia reprodukcyjnego” przejęli hasło „tych opresyjnych” ruchów pro life – „ratujmy życie” i odwrócili je, stosując do aborcji – „ratujmy kobiety” …które są w ciąży.
Absurd goni absurd, ale kto by na to zważał, skoro interes się kręci, a społeczeństwo łyka (a co gorsza też młodzież), a przecież tylko o to chodzi. Można powiedzieć, że zwieńczeniem tego procesu mnożenia kłamstw – nazywajmy rzeczy po imieniu – było przegłosowanie przez Radę Europy prawa do aborcji przedstawionej jako dobro i prawo kobiety, co ma przełożyć się na konkretne rozwiązania ustawodawcze państw członkowskich, sankcjonujące śmiercionośne slogany.
To zadajmy kilka pytań. Jeżeli aborcja jest czymś dobrym, jeśli jest dobrodziejstwem i prawem kobiet, to dlaczego jej obraz umieszczony, także przez kobiety, na plakatach i zdjęciach, jest traktowany jako wyraz agresji i ataku na wolność kobiet. Poniekąd jest to nawet warunek wolności – wolny wybór jest wtedy, kiedy mam świadomość tego, co wybieram. Dalej, jeżeli aborcja jest dobra, powiedzmy, jeśli jest jakąś wartością – to powinna obronić się sama, czy tak? Wobec tego jaki jest sens niszczenia baneru z napisem wyrażającym proste zaprzeczenie „aborcja nie jest dobra”, i to jeszcze opatrzonym życzliwym zwrotem do odbiorcy? Może dlatego, że coraz częściej okazuje się, że to się samo nie obroni, a na pewno nie obroni kobiety? Dochodzi do takich absurdów, że aby ratować życie kobiety, lekarz podejmuje szybką decyzję o konieczności przerwania procesu aborcyjnego, jaki zaczął zachodzić po zażyciu pigułki, by następnie zostać skazanym za odebranie jej prawa do aborcji. Skrajny przypadek? Być może, ale czy filmiki sygnowane przez celebrytów aborcyjnych nie sięgają po skrajności?
Może dość tych pytań. Pomówmy o prawdzie. Bezpieczna aborcja, zdrowie reprodukcyjne – puste słowa, które powtarzane i sankcjonowane stawiają nas w rzeczywistości postprawdy. Prawdę nazywa się kłamstwem, kłamstwo – prawdą. A nie, zaraz, „prawda” i "kłamstwo” już nie funkcjonują, na tym to właśnie polega. Nikt nie pyta o prawdę, wszyscy ją znają, taką pluszową, milusią: „jestem przyjaciółką aborcyjną”, „kocham osobę, która miała aborcję”; bo dostali gotową, do podpisu in blanco: „gotowe wzory znajdziesz…”, „opowiedz swoją aborcyjną historię". Jakaś nastolatka dowie się dzięki Tobie, jak wygląda aborcja i że ciąża to jeszcze nie ostateczność…”. Proponuję dołączyć zdjęcia, ale to tylko taka sugestia, absolutnie, wszystko „w wolności”, no „naprawdę”…
/uk