4 kwietnia, choć płynie raczej sennie, jest ze wszech miar datą historyczną, przynajmniej dla naszej części świata. Finlandia oficjalnie przystąpiła do Paktu Północnoatlantyckiego, co rozstawia bierki na geopolitycznej szachownicy w zupełnie nowy sposób.
Po pierwsze swoją robotę robi tu sama długość granicy fińsko-rosyjskiej. Jest to olbrzymi teren, który wymusza zaangażowanie przez Rosjan niemałych zasobów ludzkich i sprzętowych, które dużo bardziej przydałyby się im na terenie lub przynajmniej w pobliżu Ukrainy. Po drugie, wojsko fińskie uważane jest za armię dobrze wyposażoną, wyszkoloną, ale przede wszystkim bardzo bitne. Wciąż żywa jest pamięć o Wojnach Zimowych, budująca przeświadczenie, że z „niedźwiedziem” można toczyć bój na własnych zasadach. Stosunkowo duży stopień militaryzacji społeczeństwa koresponduje z liberalnymi poglądami Finów, ale te rozważania zostawię na być może inny moment.
Dla Polski, będącej zwornikiem wschodniej flanki NATO, rozszerzenie o to państwo członkowskie ma znaczenie niebagatelne. W przypadku konieczności prowadzenia działań zbrojnych można przewidywać, że obecność Finów na północnym froncie wymusi odciążenie odcinka, za który będzie odpowiedzialne Wojsko Polskie. Dlatego nie dziwi, że rosyjski minister obrony Siergiej Szojgu wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że dołączenie Finlandii do NATO i działania Sojuszu zmierzające do zwiększenia gotowości bojowej, zwiększają ryzyko wybuchu wojny.
W żaden sposób nie dziwi to, że słowa takie wypowiada minister Szojgu. Zastanawia natomiast, czemu w polskiej dyskusji pojawiają się stwierdzenia w stylu: „Zbrojąc się na potęgę prowokujemy Rosję”. Potrzebny byłby dłuższy tekst na ten temat, ale na użytek tej krótkiej formy pozwolę sobie tylko stwierdzić, że jest to wnioskowanie do cna fałszywe. Jeżeli coś miałoby prowokować Rosję do rozpoczęcia wojny przeciw nam to nasza słabość i brak zdolności obronnych.
/mdk