Wstajemy o piątej rano. Spoglądamy za okno – ciemno, pada deszcz. Termometr pokazuje niewiele ponad pięć stopni. Ale nie martwi nas to, w końcu wybieramy się na koniec świata. Jeszcze tylko 13 tysięcy km do pokonania. Jeszcze tylko 25 godzin w samolocie. Jeszcze tylko dwie przesiadki – i będziemy w raju.
Chilijczycy śmieją się, że mieszkają na krańcu świata i że Pan Bóg, gdy stwarzał Ziemię, to na ten kraniec rzucił to, co mu zostało – góry, ocean, wulkany, pustynię, lodowce… I tak oto powstało Chile. I faktycznie przedziwny to kraj – najdłuższy i najwęższy na świecie jednocześnie. Na północy posiada najsuchsze miejsce na świecie – pustynię Atacama, a na południu, dla odmiany, znajdują się lodowce. Jak można sobie łatwo wyobrazić, ciężko się nudzić w takim kraju. Ale i żeby go zwiedzić, trzeba naprawdę sporo czasu. My mieliśmy dwa tygodnie. Starczyło nam na zobaczenie najważniejszych miejsc na północy i w środkowej części kraju.
Santiago
Ja mieszkałem w Chile przez 15 miesięcy w czasie wolontariatu misyjnego z Domami Serca (o czym będzie mowa później), który odbyłem pięć lat temu. Ola odwiedzała kraj pierwszy raz. Jednak oboje byliśmy zaskoczeni pogodą w Santiago de Chile w dniu lądowania. 13 stopni Celsjusza i możliwe opady deszczu. Obiecywałem żonie przed wylotem, że będzie upał, a tu aura nie różniła się dużo od tej w Polsce…
Jednak nie po to przelecieliśmy ocean, aby zniechęcić się pogodą. Założyliśmy kurtki i ruszyliśmy na zwiedzanie Santiago. Niecałe dwa dni, które poświęciliśmy na poznanie tego olbrzymiego miasta (mieszka w nim prawie 7 milionów ludzi), okazały się wystarczające. Chile, a przez to i Santiago, jest jednym z najbardziej sejsmicznych rejonów świata. Nie znajdziemy więc w centrum Santiago wielu zabytkowych budowli, gdyż duża część z nich zwyczajnie zawaliła się w trakcie któregoś z wielu trzęsień ziemi. Pozostały więc do zwiedzenia Katedra Metropolitalna na Plaza de Armas (centralnym punkcie miasta) oraz dwa wzgórza: Santa Lucia i San Cristobal, z których obserwować można ogrom i swoistą monumentalność Santiago. Początek wycieczki był zatem spokojny i nie zwalał z nóg. Później było znacznie ciekawiej.
Atacama
Na Atacamę polecieliśmy samolotem (odległości między miastami są tak duże, że aby dojechać z Santiago do San Pedro busem, musielibyśmy podróżować 18 godzin). Pierwszą zmianą był klimat. W końcu było gorąco i bardzo, bardzo sucho. San Pedro, w którym się zatrzymaliśmy, jest małym miasteczkiem, zamieszkanym niemal wyłącznie przez turystów, stanowi bowiem najlepszą bazę wypadową na Atacamę. Szybko wybraliśmy jedno z wielu biur podróży oferujących wycieczki do największych atrakcji. Na naszej liście do zobaczenia były słone jeziora (przypomnę, że Atacama to najsuchsze miejsce na świecie, obecność jezior w tym miejscu jest naprawdę nietypowa), rezerwat flamingów, najwyżej na świecie położone gejzery (Geyser El Tatio) i Dolina Księżycowa (Valle de la Luna). Przygodę zaczęliśmy jednak od nocnej wycieczki w celu oglądania gwiazd. Atacama jest bowiem jednym z najlepszych na świecie punktów do obserwacji nieboskłonu nocą.
Przed wyjazdem parę osób pytało nas: „po co lecicie oglądać pustynię? Przecież tam jest sam piach”. Dziś, oglądając zdjęcia z podróży, są bardzo zdziwieni. Krajobraz widziany zza szyby busa zmieniał się co pół godziny. Raz przypominał Nową Zelandię, za chwilę Marsa, a jeszcze chwilę później Irlandię. Mogliśmy podziwiać niesamowitą różnorodność roślinności i ukształtowania terenu – od skalistych gór przez wulkany po piaszczyste wydmy. Co jakiś czas pojawiały się też stadka gwanacos oraz vicuñas, zwierzątek spokrewnionych z lamami i alpakami. Dodatkową atrakcją była… możliwość zmarznięcia na pustyni. Wycieczki w celu oglądania gejzerów startują bowiem o czwartej nad ranem, a same gejzery znajdują się na wysokości 4200 metrów n.p.m. Temperatura o poranku wynosiła więc minus sześć stopni Celsjusza. W ciągu dnia było jednak, jak można się domyślić, znaczenie cieplej, co pozwalało na… kąpiel w jeziorze. Było to doświadczenie o tyle ciekawe, że przeznaczone do kąpania się jezioro miało duży stopień zasolenia. Wyporność była więc bardzo duża i unoszenie się na wodzie nie sprawiało żadnych trudności. Jak łatwo zgadnąć, nie przepuściliśmy takiej okazji.
Piątego dnia, z bólem serca, opuściliśmy Atacamę. Cały żal szybko jednak odszedł w niepamięć, bo już następnego dnia wybraliśmy się do Valparaíso. Dla mnie był to powrót do „mojego miasta”. W końcu to tutaj mieszkałem przez 15 miesięcy misji (w latach 2017-2019). Pierwszym celem w Valparaíso nie było więc zwiedzanie, a udanie się do Domu Serca, który znajduje się w tamtejszej dzielnicy biedy.
U przyjaciół
Tutaj należy się krótkie wyjaśnienie: Domy Serca to katolicka organizacja pozarządowa, która zakłada domy w dzielnicach biedy na całym świecie. Zadaniem mieszkających w domu wolontariuszy jest nieść pomoc oraz wsparcie, a także budować relacje przyjaźni z ludźmi ze społecznego marginesu. Z tymi, o których wszyscy zapomnieli. Jest to misja obecności, bycia przy drugim człowieku.
Zaczęliśmy więc od odwiedzin Przyjaciół (tak wolontariusze nazywają osoby mieszkające w dzielnicy Domu Serca), których nie widziałem od pięciu lat. Pierwszą Przyjaciółkę spotkaliśmy jeszcze w autobusie jadącym do dzielnicy. Po chwili do domu przybiegł Mimi – niepełnosprawny chłopak, który już od 15 lat (od tylu lat organizacja działa w Chile) niemal codziennie odwiedza wolontariuszy. A później nasz pobyt przerodził się w długi cykl spotkań. Na każdej ulicy słychać było „Hola, cómo estás?”.
Najbardziej odmienione były dzieci. Gdy wyjeżdżałem, miały przecież po pięć, sześć lat. Dziś rozpoczynały wiek nastoletni i czasami ciężko mi było je rozpoznać. Cieszyłem się jednak bardzo, gdy one przypominały sobie o mnie i wygrzebywały z zakamarków pamięci wspólne wspomnienia. Miałem poczucie, że dla wielu z tych osób, które zdążyliśmy odwiedzić, to spotkanie było bardzo ważne – zobaczyli bowiem kogoś, kto przebył cały ten dystans po to, żeby się z nimi spotkać i przedstawić im swoją żonę. Dla mnie ważne było zobaczyć ich w dobrym stanie, powspominać dawne czasy i widzieć, jak ich przyjaźń z kolejnymi wolontariuszami Domów Serca rośnie.
Problemy społeczne
Trzeba jednak pamiętać, że dzielnica, w której znajduje się Dom Serca, to dzielnica biedy, narkotyków, alkoholizmu i przemocy. Nikogo nie dziwią tutaj dwunastolatkowie uzależnieni od heroiny czy kokainy bądź ich bardzo złej jakości pochodnych. Dzieci często swoje dzieciństwo przeżywają na ulicy, kiedy ich ojcowie siedzą w więzieniu, a ich matki wędrują od odwyku do odwyku.
Prawdopodobnie chłopaków, których wychowała ulica, spotkaliśmy na swojej drodze, idąc przez dzielnicę. Napadli nas z bronią i był to napad dość brutalny – mogli nas okraść i uciec. Tak się jednak nie stało. Chcąc bronić Oli, otrzymałem dwa ciosy kolbą pistoletu w głowę. Polała się krew. Tych sześciu lub siedmiu chłopaków nie miało więcej niż 15 lat. Oli zerwali łańcuszek z krzyżem z szyi, mi zabrali telefon, nic więcej nie mieliśmy wówczas przy sobie. Cudem uratowałem obrączkę, którą już zaczynali mi ściągać z palca, jednak nie chciała się zsunąć. Wtedy przybiegło dwóch starszych chłopaków z dzielnicy, którzy usłyszeli krzyki. Grupka napastników najwidoczniej przestraszyła się nadbiegających i rzuciła do ucieczki. Jeden z chłopaków, który przybiegł, bez wahania ściągnął koszulkę, żeby zatamować płynącą mi z głowy krew.
Dzięki pomocy ludzi z dzielnicy, którzy licznie zbiegli się na miejsce napaści, obmyto mi ranę i zawieziono na tamtejszy SOR. Zdziwienia, jakie wywołało moje wejście do poczekalni, czyli zakrwawionego „gringo”, nie wywołałoby chyba nawet wejście tam Brada Pitta. Pielęgniarki od razu wiedziały, że pewnie jestem wolontariuszem Domów Serca. Podczas misji często bywałem w tym miejscu, towarzysząc naszym Przyjaciołom w ich wizytach u lekarza. Teraz sam potrzebowałem specjalistycznej pomocy. Ostatecznie skończyło się na ośmiu szwach łatwych do przykrycia włosami. Rana i obrażenia nie bolały mnie ani wtedy, tuż po napadzie, ani później. Bardziej bolało zobaczenie cierpienia tej dzielnicy w pełnej okazałości. Ja wiem, że ci chłopacy nie są źli. Nie zachowaliby się tak sami z siebie. To okoliczności bardzo trudnego życia, wychowywania się w przemocy, narkotykach i braku szacunku, skłoniły ich do takich czynów. Prawdopodobnie tego właśnie nauczyli ich rodzice. Jeśli więc ten wyjazd miał być ostatnim akordem parę lat temu zakończonej misji, to zakończenie to było gorzkie, ale i paradoksalnie piękne. Wiedzieliśmy, że dzielnica jest niebezpieczna, że nie jest turystyczna, a mimo to postanowiliśmy zaufać ludziom, którzy przez tych parę dni tak pięknie nas przyjmowali w swoich domach. I choć zranili nas, to nie żałujemy przyjazdu do nich – chyba właśnie w tym zawiera się chrześcijaństwo, że wraca się pomimo grzechu. Że zawsze ma się nadzieję, że będzie lepiej.
Ostatnie dni
Żeby jednak zrozumieć Chile, trzeba zrozumieć podstawowe napięcie, jakie dzieli mieszkańców tego kraju – zasobność portfela. Nie spotkamy tu przedstawicieli klasy średniej, Chilijczyk jest albo bardzo bogaty, albo bardzo biedny. I znajduje to swoje odzwierciedlenie we wszystkich sferach życia: są miasta tylko dla bogatych, szkoły tylko dla bogatych, a nawet kościoły (!) tylko dla bogatych. Świat zamożnych i biednych w zasadzie się nie przenika, a jedni o drugich wiedzą bardzo niewiele. Dlatego Valparaíso, choć pięknie położone tuż nad oceanem, rozłożone na ponad 40 wzgórzach, udekorowane kolorowymi domkami i pomysłowymi muralami, szczycące się hasłem „kulturalnej stolicy Chile”, jako miasto portowe stało się miastem dla biednych, przez co też jest bardziej niebezpieczne. Położone tuż obok Reñaca, Viña del Mar czy Concón to już pięknie zadbane, spokojne miasta dla bogatych, z których roztacza się imponujący widok na zatokę oraz na Valparaíso.
Następne dni wyjazdu, aż do końca, były spokojniejsze. I miały takie być, zgodnie z planem. Postanowiliśmy, że nie pozwolimy się zastraszyć, nie pozwolimy wygrać lękom czy frustracji i kontynuowaliśmy nasz wyjazd tak, jak to planowaliśmy. Trzeba pamiętać, że przecież nie wszędzie w Chile jest niebezpiecznie. Odwiedziliśmy więc turystyczne wzgórza Valparaíso, z których roztacza się pocztówkowy widok na port, ocean i „dywan” kolorowych domków, poumieszczanych na wzgórzach miasta. To właśnie tutaj swój dom miał chilijski noblista Pablo Neruda. Przeszliśmy się też po pięknych plażach Viña del Mar (niestety, ocean jest lodowaty i kąpiel w nim polecam tylko odważnym) i odwiedziliśmy artystyczne miasteczko zwane Ciudad Abierta (hiszp. „Otwarte Miasto”), o którym przeczytać można na portalu e-civitas.pl.
Gdy wsiadaliśmy do samolotu powrotnego, mieliśmy wrażenie, jakbyśmy spędzili w Chile dwa miesiące. Tyle było emocji, tyle krajobrazów, tyle osób… Wspólnie uznaliśmy, że ten wyjazd ciężko nazwać urlopem czy wakacjami. To po prostu była przygoda. A kto z nas nie marzy, aby przeżywać przygody?
Tekst pochodzi z kwartalnika Civitas Christiana nr 1 / styczeń-marzec 2024
/ab