Wolna poezja w wolnej Polsce

2018/03/2
493488532-4439fa98fe-o.jpg

Widzę cię – świtasz – idziesz, o Poezjo Nowa!

Wielka wojna, nazwana I wojną światową, dla Polaków była tą, o którą modlił się Mickiewiczowski pielgrzym: „O wojnę powszechną za wolność ludów, Prosimy Cię, Panie”. Po stu latach ustanowionego na Kongresie Wiedeńskim zbrodniczego „ładu” państwa zaborcze wystąpiły przeciwko sobie. Wśród Polaków zapanowało powszechne poruszenie, mówiono o mającej nadejść wolności, a to sprawiło, że wiele spraw uległo gwałtownemu przyspieszeniu. Już w 1915 r. prof. Franciszek Bujak zorganizował w Zakopanem cykl wykładów „Zadania i potrzeby gospodarcze” i niemal w tym samym czasie w Warszawie okupacyjne władze niemieckie zezwoliły na otwarcie polskiego uniwersytetu. Te dwa wydarzenia, tak, wydawałoby się, odległe od siebie, miały wielkie znaczenie dla najważniejszego przełomu literackiego na progu wolnej Polski.

Jeden z zakopiańskich wykładów wygłosił Stefan Żeromski, zdziwiony, że go poproszono o wystąpienie na tym – jak byśmy dziś powiedzieli – forum gospodarczym. Swoją prelekcję zakończył głębokim przekonaniem, że w odrodzonej Polsce powstanie nowa literatura, wolna od pozaartystycznych zobowiązań, jakie musiała podejmować w okresie niewoli: „Toteż jeżeli kiedy, to dziś może ona odejść do dziedziny swej własnej – z mowy codziennej, z gwar dalekich, z podań, z legend, z nieprzebranej mnogości wydarzeń, z krynic cierpienia i radości kształtować swój twór i język wysoki, zbogacony niewysłowienie przez twórców-praojców. Może ona już teraz zapuszczać się w tajne głębie ducha ludzkiego czy plemiennego, uciekać od świata w kraje tajemnicy i zmyślenia, lub, jeżeli jej wola, żyć w gwarze walk i prac, wśród rozpaczy czy śmiechu. Swoboda nada jej cechę i piętno sztuki samoistnej, indywidualnej, charakterystycznej, a więc narodowej” [podkr. – W. S.].

Nie wiemy, czy młodzi poeci warszawscy, skupieni wokół studenckiego pisma „Pro Arte et Studio” znali te słowa, ale to oni najpełniej je zrealizowali,potwierdzili swoimi pierwszymi wierszami, zwłaszcza ostatnie przytoczone tu zdanie…

Nowa poezja w nowej Polsce bowiem to przede wszystkim twórczość najmłodszego pokolenia, związanego z Uniwersytetem Warszawskim. Początkujący poeci stołecznego miasta – Jan Lechoń, Antoni Słonimski i przybyły z Łodzi Julian Tuwim – publikujący w „Pro Arte et Studio” (gdzie zetknęli się z poezją Jarosława Iwaszkiewicza, który do stolicy przywędrował z dalekiej Ukrainy), postanowili szerzej dotrzeć do publiczności i – świetnie odczytując „ducha czasu” – powołali do życia kawiarnię literacką „Pod Pikadorem”, w samym sercu Warszawy, przy Nowym Świecie 57. Ta pierwsza i bez wątpienia najgłośniejsza wówczas premiera literacka, na której była obecna cała elita kulturalna Warszawy, miała miejsce 29 listopada 1918 r., jeszcze w warunkach wojennych, tak że zgodę należało uzyskać w wojskowej komendanturze miasta.

Do czwórki poetów dołączył wkrótce przybyły z Małopolski Wschodniej Kazimierz Wierzyński i tak ukształtowała się „wielka piątka” przyszłego Skamandra, nazwana po latach przez badacza literatury, prof. Artura Hutnikiewicza, „beatlesami” polskiej poezji: „Napełnili lirykę polską wrzawą żywiołowej radości i młodzieńczej beztroski. Oczarowani życiem w jego formach i przejawach najpospolitszych i najprostszych, z niego przede wszystkim brali tematy do swych wierszy, wychodząc z założenia, że autentyczny poeta najprozaiczniejszą materię potrafi przekształcić i przetworzyć w rzeczywiste piękno. […] Swoje nowatorstwo zamknęli w granicach rozsądnego umiaru; łamiąc i naruszając zastarzałe konwencje tematyczne i językowe, przestrzegali zarazem klasycznych reguł wersyfikacji […]. Dzięki umiarkowaniu swej postawy stworzyli poezję czytelną, idealnie odpowiadającą możliwościom odbiorczym przeciętnie inteligentnej publiczności, którą potrafili łatwo pozyskać i uczynić niejako swoje wiersze artykułem pierwszej potrzeby”.

Istotnie, nigdy poezja – wyjąwszy fenomen ks. Jana Twardowskiego w naszych już czasach – nie spotkała się z tak powszechnym odbiorem, o czym świadczyły choćby liczne wznowienia pojedynczych zbiorków Skamandrytów (rzecz wręcz niespotykana) i edycje poezji zebranych zaledwie trzydziestoletnich (!) autorów.

Poeci owej „wielkiej piątki” – powtórzmy – trafili doskonale w swój czas: „Po stuletniej niewoli – oddajmy raz jeszcze głos prof. Arturowi Hutnikiewiczowi – literatura polska po raz pierwszy poczuła się naprawdę swobodna. […] Nie było rzecz jasna żadnej presji czy przymusu w tym wyzbywaniu się tradycyjnych obowiązków i powinności. Pisarze, którzy nadal pojmowali swą twórczość jako swoiste powołanie, mogli czynić to bez żadnych przeszkód, ale ten nurt zaangażowania nie był już po roku 1918 czymś narzuconym poniekąd przez sytuację zewnętrzną, w jakiej naród się znajdował, lecz wyrazem swobodnego wyboru…”

Stąd tak różni poeci mogli stworzyć jedyną w naszych dziejach grupę, w której było miejsce zarówno dla Lechonia, kontynuatora wielkiej tradycji romantycznej – Mickiewicza, Słowackiego, Krasińskiego i Wyspiańskiego; jak i Wierzyńskiego, autora „szalonych” wierszy o cudzie samego istnienia; parnasistowskiego Iwaszkiewicza, autora najwyższej klasy oktostychów; i rozwichrzonego lirycznie Tuwima, autora skandalizującej Wiosny, zafascynowanego poezją Walta Whitmana; wreszcie zaskakujących – w kontekście jego tekstów satyrycznych – klasycznych sonetów i subtelnych liryków Słonimskiego, choćby takich jak Żal, bez którego polska poezja byłaby po prostu uboższa:

 

Gdy cię spotkałem po raz pierwszy,

Mokre pachniały kasztany.

Zbyt długo mi w oczy patrzałaś –

Ogromnie byłem zmieszany.

[…]

I tak się jakoś stało,

Że bez tak pachniał – jak bez,

I słowo „pachnieć” pachniało,

I łzy były pełne łez.

 

Tęsknota, słowo zużyte,

Otwarło mi swoją dal…

Jak różne są rzeczy ukryte

W króciutkim wyrazie: żal.

 

Nigdy nie było tak pięknej plejady… – to zdanie Czesława Miłosza, jakiekolwiek kryło w sobie intencje, przeszło do literatury, a oni sami zawładnęli gustami czytelników i przez całe dziesięciolecia nadawali ton naszej poezji, czemu nie przeszkodziło ani ich rozejście się z powodów przekonań politycznych, ani PRL-owska rzeczywistość i „żelazna kurtyna” (Jan Lechoń i Kazimierz Wierzyński po roku 1945 pozostali na emigracji).

Zachowując pamięć o przyjaźni z lat najpierwszych, powracali do tamtych wspólnych przeżyć, jak Kazimierz Wierzyński w wierszu, napisanym w 10. rocznicę warszawskiej premiery:

 
Był śnieg i zima była, potem

bzem pachniało

I szumiał wiatr na drzewach i grał,

jak na fletach,

Tylko rękę wyciągnąć,

zgarnąć ziemię całą

I wszystkim ludziom odkryć przyjaciół w poetach. […]

 

Antoni Słonimski zaś nawiązał do młodzieńczych przeżyć w nostalgicznym poemacie Popiół i wiatr, powstałym już na emigracji, po roku 1939. Udało się poecie oddać aurę wręcz „panatadeuszową” – przeniósł „duszę utęsknioną” w „rok ów”, gdy „szedł nad miastem rodzinnym pierwszy wiew wolności”, a młodzi poeci „pełną piersią pili to powietrze”:

 
Ach, jakże mi nie mówić

o tych dniach radości,

O tej chmurnej jesieni, gdy

w szumiącym wietrze
Szedł nad miastem rodzinnym

pierwszy wiew wolności,

Kiedyśmy pełną piersią

pili to powietrze,

Nocą w ciemnych Alejach

stłoczeni szpalerem,

Czekając aż zapłonie świt

nad Belwederem.
Jakże ciebie powitać,

radosna swobodo?

I czym uczcić najpiękniej?

Chyba tym uśmiechem

I młodzieńczej poezji burzliwą urodą,

Co szła śpiewem przez miasto

i wracała echem. […]

 

Do legendy przeszła recytacja Mochnackiego Jana Lechonia, bodaj najznakomitszego wiersza tamtej epoki, który na zawsze pozostał w naszej poezji. „Szumiały Muz skrzydła w małej kawiarence – pisał Antoni Słonimski – gdy Lechoń kartkę z wierszem w drżącej trzymał ręce”:

 
Mochnacki jak trup blady

siadł przy klawikordzie

I z wolna jął próbować

akord po akordzie.

Już ściany pełnej sali

w żółtym toną blasku,

A tam w kącie kirasjer

w wyzłacanym kasku,

A tu bliżej woń perfum,

dam strojnych sznury,

A wyżej, na galerii – milcz,

serce! – mundury.

Tylko jeden krok mały

od sali go dzieli,

Krok jeden przez wgłębienie

dla miejskiej kapeli–

On wie, że okop hardy

w tej przepaści rośnie,

Więc skrył się za okopem

i zagra o wiośnie. […]

 
Prawda, że nie tylko takie strofy płynęły z „estradki niewielkiej”. Przeciwnie, Lechoń, najmłodszy ze Skamandrytów, był odosobniony w swoim zanurzeniu w wielkiej tradycji romantycznej. Antoni Słonimski w tym czasie wołał w Czarnej wiośnie: „Ojczyzna moja wolna, wolna… / Więc zrzucam z ramion płaszcz Konrada”. Niebywałe tryumfy dzięki zupełnie innym wierszom święcił Tuwim, ale też do dziś pozostały one żywe, wciąż je słyszymy, jak choćby Wspomnienie, śpiewane przez Czesława Niemena – „Mimozami jesień sie zaczyna…” czy także śpiewane, ale przez Ewę Demarczyk, Przy okrągłym stole – „A może byśmy tak, jedyna, / Wpadli na dzień do Tomaszowa…” Wymieńmy jeszcze Leszka Długosza śpiewającego Berlin 1913 czy Marka Grechutę z pięknym lirykiem Zamieć

Rychło jednak zdetronizował Tuwima Kazimierz Wierzyński, którego męska uroda była wręcz legendarna, a wiersze z Wiosny i wina oraz Wróbli na dachu nazwano „najradośniejszą poezją wszystkich czasów”. Publiczność kawiarni poetów zdawała się wołać za autorem: „Jeno radości, radości, radości / Dla serc, i piersi, i oczu, i uszu…” czy powtarzać za tytułem innego wiersza – Słucham i patrzę:

 
Słucham i patrzę, oddycham i chodzę,

I nie ma zachwyt mój granic i końca!

Wszystko jest jasne! Wszak

nawet cień w drodze

Jest synem blasku:

pochodzi ze słońca.
I nie ma kresu to bezkresne życie

Wszędzie żyjące, jedno i najkrótsze,

Wszak z wczorajszego dnia

w wiecznym rozkwicie

Wywodzi nowy sen

o nowym jutrze. […]

 
Te prościutkie liryki były ewenementem nie tylko na tle poezji okresu niewoli, bodaj od czasu Jana Kochanowskiego (sprzed Trenów) nie słyszeliśmy podobnej tonacji.

Bardziej stonowane były Sonety Antoniego Słonimskiego czy Oktostychy Jarosława Iwaszkiewicza, w których mogli się odnaleźć czytelnicy nieulegający nadmiarowi emocji:

 
Rozsunie wiatr różowe

brzoskwiniowe pędy,

Bym patrzył na obłoków

po lazurze pędy. […]

 

I oddechem lipcowym

poruszając liście,

Odsłoni, jak gwiazdami

płonie noc wieczyście.

 

A w wirujących liści

harmonijnym chrzęście

Przyjdzie jak wiew mówiący,

że mija mnie szczęście.

Nic dziwnego, że tak różnorodna twórczość niebywale utalentowanych poetów budziła zainteresowanie najszerszych kręgów odbiorców, kolejne zaś ich zbiorki były rozchwytywane niby artykuły pierwszej potrzeby.

Waldemar Smaszcz

mak

 

Marta Kowalczyk

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Iwaszkiewicz #Lechoń #poezja #Skamadryci #Słonimski #Tuwim #Waldemar Smaszcz #Wierzyński #Żeromski
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej