Zbliża się okres świąteczny, czyli czas najostrzejszych rozmów przy stole rodzinnym. Chyba nie ma drugiego takiego dnia, nawet na Wielkanoc, kiedy to rozmowa potrafi rozgrzać bardziej niż herbata. Tego wieczoru bywa nawet, że dębowy stół łamie się pod siłą wzajemnych kontrargumentów za jednym bądź drugim światopoglądem… Zdaje się, że w ten sposób za X lat będą brzmiały opisy polskich wigilii u początku XXI wieku.
Zastanawiam się, na ile stereotypowe jest myślenie o sporach politycznych przy wigilijnym stole. Niestety, jest tu coś więcej niż powszechna opinia, tutaj kryje się doświadczenie pokoleń. Lecz skąd się to bierze, że wystarczy zaledwie parę niefortunnych słówek, które sprawią, że łamany jeszcze przed chwilą w serdecznościach opłatek, momentalnie zamiast chlebem miłości, staje się kamieniem?
Przede wszystkim problemu upatruję w zaskakującej emocjonalności dyskusji politycznych. Mniejszy gniew wywołują w nas poczynania zbrodniarzy, niż fakt, że polityk A powiedział coś o B. Dajemy się zdefiniować przez postawy innych, jakbyśmy zakładali maski z logiem konkretnych ugrupowań, jakbyśmy brali na siebie grzechy tych, co nami rządzą. Tracimy poglądy etyczno-moralne na rzecz idei polityki, idei wielokroć populistycznych. A przecież tyle razy, już u progu, mówimy sobie „tym razem bez polityki”. Może jeszcze zagryziemy zęby jedząc barszcz, ale gdy tylko pojawi się karp, to czyż to nie jest idealny moment, żeby skrytykować jego cenę? I tak, nietanio kupiony, a już nie smakuje…
Od paru lat po głowie chodzi mi cytat świętej Matki Teresy przywołany przez Papieża Franciszka w orędziu pokoju, że każdy światowy pokój zaczyna się w sercu pojedynczego człowieka, stąd też łatwo dojść do konkluzji, iż i my, spierając się w gronie rodzinnym o politykę, jesteśmy w jakiejś mierze współodpowiedzialni za polaryzacje społeczną - nie jesteśmy tylko jej ofiarami.
Jest jednak jeszcze inne spostrzeżenie. Wykonajmy drobny wysiłek intelektualny. Czemu jesteśmy zaskoczeni zdaniem któregoś z członków rodziny, czemu nas tak ono bulwersuje? Czyżbyśmy za mało rozmawiali ze sobą w przeciągu roku, za rzadko wspólnie siadali do posiłków bez pospiechu, że nagle tego dnia dowiadujemy się, kto jak myśli? Jest to zaiste paradoks, że dzień, w którym Pan przyjął ciało człowieka, żeby nas z Sobą pojednać, żeby pokój Boży panował między ludźmi, świętujemy w sytuacji konfliktów. Lecz one nie rodzą się z faktu wigilijnej wieczerzy, no może minimalnie w jakiejś mierze Zły mąci ogonem, by nas skłócić, ale w większej mierze są efektem całego roku "zabarykadowania się" na innych. Samo spotkanie jest powodem doświadczenia, często przykrej, różnicy zdań. Jednak znacznie bardziej przykre jest to, że jest wynikiem długofalowego zaniedbywania relacji, wigilia stała się echem całorocznego milczenia.
Zatem może jeśli nie potrafimy jakoś utrzymać w ryzach rodzinnej dyskusji, bo czujemy, że na pewno zejdzie na jakiś drażniący temat, to może warto zabrać ze sobą fiszki do stołu, stworzyć listę intrygujących tematów, pytań, które pozwolą się zbliżyć, a nie oddalić, bardziej złączyć niż jak co roku podzielić. Jednak niech na tych fiszkach znajdzie się i sugestia, by poszukać okazji do częstszych spotkań niż od „wielkiego dzwonu”. Chociaż osobiście mam to szczęście, że jakoś szczególnie nie znam tego problemu z autopsji, to wiem, jak inni potrafią źle wspominać święta. Jest to realny problem, który w nas żyje i nie kończy się wraz z pasterką, ale zostaje w pamięci.
/ab