Niebywałej zaciekłości, z jaką kompleks polityczno – medialno – biznesowy, zakorzeniony w układach III Rzeczypospolitej, zwalcza rządzącą koalicję, nie da się wytłumaczyć tylko przez odwołanie się do „tradycyjnej” niechęci, jaką zawsze darzyli braci Kaczyńskich zwolennicy miękkiego przejścia od PRL do demokracji. Nawet rząd Jana Olszewskiego, który jako pierwszy wskazał na ciemne strony polskiej transformacji ustrojowej, zwłaszcza w sferze prywatyzacji, nie wzbudzał tylu negatywnych emocji.
Fot. Artur Stelmasiak
Czym wytłumaczyć fakt, że wszystkie wysoko nakładowe dzienniki i tygodniki oraz główne programy informacyjne największych stacji telewizyjnych, z telewizją publiczną na czele, manifestują otwarcie swą niechęć do układu rządzącego, nie siląc się nawet na pozory obiektywizmu?
Jak pojąć fakt, że Platforma Obywatelska, nie dostrzegając w rządach PiS nawet cienia pozytywnych efektów, blokuje jednocześnie możliwość nowych wyborów i poddania tym samym obywatelskiej ocenie półrocznego okresu formowania się stabilnej większości rządzącej?
Jak wyjaśnić sytuacje, w których przedstawiciele zawodów sytuujących się na ogół z dala od polityki – pisarze, aktorzy, prawnicy – stają nagle w pierwszym szeregu walki ideologicznej służącej rzekomo obronie demokracji przed totalitarnymi i/lub nacjonalistycznymi zakusami obecnej władzy?
Na żadne z tych pytań nie da się udzielić pełnej odpowiedzi bez wskazania na zjawisko głębokiej polaryzacji ideowej, z którą mamy obecnie do czynienia w naszym społeczeństwie, a która jeszcze podczas ubiegłorocznej kampanii wyborczej znalazła wyraz w hasłach „Polski solidarnej” i „Polski liberalnej”.
Bez względu na to, jaki jest nasz stosunek do takiego sposobu dzielenia społeczeństwa, musimy przyznać, że podział ten jest faktem. Mało tego, musimy też przyznać, że zastępuje on powoli dawny podział na „postkomunę” i „postsolidarność”. Nawet w atakach na Leppera mniej się dziś eksponuje jego przeszłość w PZPR, a bardziej podkreśla polityczną nieobliczalność i lekceważenie prawa.
Za hasłami „Polski solidarnej” i „Polski liberalnej” stoją konkretni ludzie. Ale nie jest to ten sam podział, który w latach dziewięćdziesiątych symbolizowany był słowami „Polski A” i „Polski B”. Tamten sprowadzał się do rozróżnienia miedzy częścią społeczeństwa, która dzięki lepszemu wykształceniu, własnej kreatywności i odwadze stawiania czoła nowym wyzwaniom lepiej przystosowała się do nowych warunków ustrojowych, i tymi którzy z różnych powodów nie zawsze przez siebie zawinionych „nie potrafili odnaleźć się w nowej rzeczywistości” i „wziąć sprawy we własne ręce” – jak głosiły slogany ówczesnej publicystyki.
Obecny podział jest zupełnie innego rodzaju. Nie dotyczy on – powiedzmy tak – uwarunkowań podmiotowych, choć w informacjach medialnych o wynikach badań socjologicznych elektoratów poszczególnych partii nagłaśnia się przewagę ludzi z niższym wykształceniem i statusem materialnym po stronie ugrupowań koalicyjnych. Podział ten dotyczy odmiennych wizji społeczeństwa, dobra wspólnego i stosunku do narodowej przeszłości. I nie chodzi tu bynajmniej o akceptowanie lub odrzucanie abstrakcyjnych formuł filozofii społecznej.
Podział ten widać bardzo wyraźnie na tle stosunku do konkretnych inicjatyw podejmowanych przez rząd Marcinkiewicza. Wskażmy tutaj tylko na niektóre. Po pierwsze sprawa sławnego „becikowego” jako symbolicznego gestu sygnalizującego zmianę po latach stosunku państwa do polityki społecznej w obliczu zagrażającej nam i całej Europie katastrofy demograficznej. Hektolitry farby drukarskiej zużyte do wykpiwania tej inicjatywy poszły ostatecznie na marne w wyniku poparcia przez PO – jako wroga wszelkich transferów socjalnych – wariantu rzeczywiście uciążliwego dla budżetu (wypłata „becikowego” niezależnie od poziomu dochodów).
Niechęć zwolenników Polski liberalnej do jakichkolwiek gestów i zachowań solidarnych wynika nie tyle z przemyśleń filozoficznych, co ze zwykłego egoizmu i krótkowzroczności. Widać to już było wcześniej na tle sporu o podatek liniowy, którego nierealność ekonomiczną przesłoniła obiecana w kampanii wyborczej perspektywa pozostawienia w portfelu lepiej zarabiających pokaźnej sumy pieniędzy oddawanej co miesiąc fiskusowi z powodu istniejącej progresji.
Druga sprawa, poprzez którą ujawnia się interesujący nas tu podział, dotyczy polityki prawnej państwa. Nie trzeba wielkiej wiedzy prawniczej, aby dostrzec, że w tej sferze nie działo się u nas w ostatnich kilkunastu latach najlepiej. Chodzi zarówno o nadmiernie zliberalizowaną politykę karną, jak i w ogóle o funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Tym bardziej bulwersujący okazuje się problem istnienia przywilejów korporacyjnych dla niektórych zawodów prawniczych. Do niedawna wydawało się, że jedynym rzecznikiem status quo w tej materii są środowiska postkomunistyczne, których neoficki liberalizm znajduje wyraz bardziej w sferze obyczajowej, aniżeli na przykład w popieraniu wolnego dostępu do zawodów prawniczych. Szybko jednak się okazało, iż w roli takiego rzecznika doskonale się czuje też Platforma, wytykając rządzącej partii po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego błędy w ustawie, którą sama poparła.
Podział miedzy Polską solidarną i Polską liberalną widać też na tle sporu o zainicjowaną przez rząd politykę historyczną, choć tutaj adwersarzami PiS-u są bardziej środowiska liberalne skupione wokół „Gazety Wyborczej”, aniżeli sama PO. Także i tu odsłania się jednak paradoks podejścia liberalnego, które odmawia państwu prawa do interweniowania w kwestiach natury kulturowej nawet w sytuacji, gdy na skutek poczynań rządów innych państw oraz niechętnych pewnym elementom naszej tradycji środowisk krajowych zagrożona staje się tożsamość kulturowa narodu.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 05/2006.