„Ogon, czyi zbuntowany człowiek świecki”

2021/11/17
main image
Źródło: polona.pl

Tytułowa fraza pochodzi z Konstytucji Apostolskich, anonimowego starożytnego tekstu chrześcijańskiego. Przywołana ostatnio dwukrotnie przez arcybiskupa Gądeckiego podczas ingresów biskupich, gdy wskazywał na niebezpieczeństwo ustępowania przed wolą laikatu, stała się kolejnym zarzewiem dyskusji w kręgach publicystów katolickich.

Jest to jeden z wielu podnoszonych od jakiegoś czasu elementów dyskursu zmierzającego do wywołania na naszym polskim poletku jawnego buntu przeciw hierarchii. Wygląda zresztą, że to nie świeccy są tu kołem zamachowym, a grupa coraz głośniejszych duchownych tu i ówdzie odwołujących się nieraz bardzo nachalnie do ludzkich ambicji, wyzwalających zbiorowe emocje i na nich bazujących. Czy za nimi stoi inna grupa? Nie wiem i na tym koniec moich spekulacji, ponieważ nie zamierzam wziąć najmniejszego udziału w tej póki co bezowocnej tyradzie mało przemyślanych postulatów, formułowanych zresztą najczęściej bez znajomości dziejów Kościoła. A historia, jeśli zna jakieś analogie, to powinny one pomóc przekonać co słabszych, że wspólnota ta ma bogate doświadczenie w wychodzeniu z kryzysów.

Dziś odwołam się tylko do jednego, ale jak bardzo mi bliskiego przykładu – do Ignacego Loyoli, a raczej bardzo niewielkiego, dziś zapomnianego prawie, a w każdym razie niepropagowanego przez Towarzystwo Jezusowe fragmentu jego „Ćwiczeń duchownych”. Chodzi o tzw. „Reguły o trzymaniu z Kościołem”, które wraz z całością dzieła w 1548 r. zatwierdził papież Paweł III. Fakt ten nastąpił pod koniec życia św. Ignacego, gdy pozostawał on już czas jakiś przełożonym generalnym jezuitów, a więc książeczka stanowiła owoc jego wieloletniej pracy nad sobą, przeżyć mistycznych, a jednocześnie głębokiej wiedzy o świecie i zjawiskach dotykających Kościół. By lepiej ocenić wagę słów Loyoli, warto przywołać szerszy kontekst powstania dzieła.

 

Raport o stanie Kościoła 

W chwili wydania przez Stolicę Apostolską Ignacemu oficjalnej aprobaty „Ćwiczeń” w Bolonii trwał impas w obradach przeniesionego tu z Trydentu soboru. Ojcowie soborowi mieli już za sobą fazę dyskusji nad celem zgromadzenia – nie szukano porozumienia z protestantami, przestano także oglądać się na wolę chwiejnego cesarza Karola V, rozumiano konieczność reformy Kościoła, i to bardzo głębokiej. Ten i ów zakon podejmował samodzielny wysiłek poprawy, powstawały nowe zgromadzenia, w Hiszpanii odradzał się tomizm i rozpoczynano ewangelizację Nowego Świata. Przeciętnemu katolikowi trudno było jednak dostrzec te zwiastuny wiosny, wielu odeszło od Kościoła albo uwiedzionych przez nową teologię, albo po prostu pozbawionych przez władców dostępu do sakramentów. W 1537 roku specjalna komisja papieska zajęła się przygotowaniem raportu o stanie Kościoła, który pokazał opłakany stan zakonów, demoralizację duchowieństwa, a przede wszystkim wszech panujący nepotyzm, czyli traktowanie stanowisk kościelnych jako własności przekazywanej krewnym lub odsprzedawanej. Co gorsza, twórcy raportu uznali, że głównym źródłem tego zła pozostaje prawo zezwalające papieżowi na samowładne decydowanie o losach beneficjów, czyli uposażenia związanego z tymi urzędami. Paweł III dokument kazał utajnić, co wcale nie zapobiegło jego rozprzestrzenieniu się. Swoją decyzją wsparł jedynie obóz Marcina Lutra, który zakazany dokument przetłumaczył i wydał, nadając mu rangę oręża w walce z Kościołem. Papież, choć zapalony humanista, zapewne nie dostrzegał jeszcze całej burzy, która trzęsła posadami Rzymu. Bez pardonu rozdawał beneficja swoim krewnym, zwłaszcza dzieciom i wnukom. Nota bene, jeden z nich, Aleksander Farnese, przyjął od niego godność protektora Królestwa Polskiego - u boku prymasa Stanisława Hozjusza będzie później głównym promotorem ustaw soborowych w Rzeczpospolitej.

 

Pomoc „Kościołowi wojującemu” 

Nie był więc rok 1548 dla Kościoła dobry. Poróżniony z cesarzem papież-nepota torpedował prace soborowe, bojąc się z jednej strony wpływu protestantów na zgromadzenie, a z drugiej skuteczności projektowanych reform. Do dziś opis tamtych wydarzeń jest ulubionym środkiem walki wyjmowanym przez antykatolickich publicystów z arsenału historii. Trzeba przyznać, że trudno było się w takim Kościele odnaleźć, jeszcze trudniej bronić go i wierzyć w jego odnowę. Spisanie przez św. Ignacego zasad pomocnych „do zachowania prawdziwej postawy, jaką powinniśmy przyjąć w Kościele wojującym” uważam za akt jego najwyższej miłości i odwagi. W 18 tzw. „regułach” zawarł on proste drogowskazy pozwalające duszy na ocenę jej wierności nauczaniu i stopnia zachowania obyczaju Kościoła. Wśród nich na czoło wysuwało się korzystanie z sakramentów, zwłaszcza spowiedzi, słuchanie mszy św. i uczestnictwo w nabożeństwach. Papierkiem lakmusowym przynależności do wspólnoty katolickiej miało być kultywowanie czci dla świętych, szacunek dla relikwii, wspieranie budowy świątyń i zdobienia ich obrazami. Ignacy zalecał trwanie przy pochwale zakonów i ślubów zakonnych, zabraniał roztrząsania w kręgach ludzi świeckich kwestii teologicznych, zwłaszcza modnej wówczas sprawy predestynacji i łaski Bożej. Poruszane przez niego kwestie nosiły piętno swoich czasów, to też łatwiej je zrozumieć w kontekście szermierki teologicznej pomiędzy konfesjami, która tak łatwo przenosiła się na szersze kręgi nieprzygotowanych do takich dyskusji wiernych.

Przytoczę najtrudniejszy, moim zdaniem, fragment otwierający „Reguły”, a więc kluczowy: „Rezygnując z wszelkiego własnego sądu, trzeba mieć umysł gotowy i skory do okazania posłuszeństwa we wszystkim prawdziwej Oblubienicy Chrystusa, Pana naszego, czyli naszej świętej Matce, Kościołowi hierarchicznemu”. Nikomu nie było i nie jest łatwo odejść od własnego zdania w imię jedności, zwłaszcza tam, gdzie panuje zło, demoralizacja i niespecjalnie komuś na tym zależy. A św. Ignacy poszedł jeszcze dalej: „...powinniśmy być zawsze gotowi wierzyć iż białe, które widzę, jest czarne, jeżeli tak się wypowie Kościół hierarchiczny”. Ktoś powie, że to zdanie nie tylko trąci myszką, ale nade wszystko godzi w godność członka Kościoła. Bo jak można było wtedy i dziś zgadzać się we wszystkim z tymi, którzy jawnie, mniej lub bardziej świadomie, topili i topią Ciało Chrystusa w morzu nieprawości i zwykłej głupoty? Zgadzać się do zaparcia własnym zmysłom i rozsądkowi? Święty Ignacy szanował swoich odbiorców, więc nie muszę się silić na szukanie odpowiedzi - „By we wszystkim utrafiać w sedno”. To znaczy, by uzyskać całą prawdę, a nie tylko jej część, by dotrzeć do istoty rzeczy, by nie pozostać na powierzchni doraźnych postulatów stawianych przez niebezinteresownych wichrzycieli zastanego porządku, choćby nawet nie miał on wiele wspólnego z ładem. To jak w przypadku wahadła – gdy się wychyla, trzeba mu nadać odwrotny kierunek, by wróciło do równowagi.

 

Dziś Kościoła 

Święty Ignacy nie żądał od wiernych wyzbycia się nawyku analizowania świata i ślepego posłuszeństwa biskupom. Jako nieprzejednany wielbiciel filozofii św. Tomasza doceniał ludzki zmysł obserwacji i zalety rozumu. Rozumiał jednak - co ani wtedy, ani dziś nie jest proste do przyjęcia - że w czasach trudnych trzeba stawiać na jedność, dążyć do uspokojenia umysłów, by odkryć właściwą drogę wyjścia z kryzysu. Warunkiem sukcesu miało być pokonanie własnej pychy, owej niebezpiecznej skłonności do wynoszenia się nad innych, tego autodestrukcyjnego przekonania, że przed nami nie było niczego wartościowego. A więc, jeśli ktoś dzisiaj, w przeddzień nowego synodu biskupów, ma już gotową receptę na wszystko i jest przekonany, że zbuduje nowy wspaniały Kościół, taki, co nie będzie miał nic wspólnego z odziedziczoną instytucją „post-konstantyńską”, w której władza należy do następców Apostołów, to, przynajmniej w rozumieniu św. Ignacego, grozi mu szybkie opuszczenie Piotrowej Łodzi. Można tę zasadę na własne ryzyko lekceważyć, tylko czy warto? Zwłaszcza gdy się jest duszpasterzem jakiejś wspólnoty, wziętym kaznodzieją czy zwykłym księdzem? Czy warto kusić dusze „ludzi prostych”, jeśli tacy jeszcze bywają na tym świecie pełnym wyłącznie wielkich talentów i niepospolitych charyzmatów? Odpowiedź, którą udzieliłby Ignacy Loyola, jest oczywista, ale, jak wszystko u niego, domaga się osobistego przemyślenia, wyboru i konsekwentnego postępowania na obranej drodze. Każdy kryzys Kościoła ma swojego Ignacego, a Pan Bóg i tak działa w swoim czasie.

 Anna Sutowicz

 

/ut

CCH 0574 kadr

dr Anna Sutowicz

Historyk Kościoła, publicystka.
Członek Katolickiego Stowarzyszenia „Civitas Christiana”

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Kościół #Historia Kościoła #duchowość
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej