Najpiękniejsze kolędy posiada naród polski… – zdanie to, powtarzane od stuleci, można by uznać za jeden z przejawów tradycji sarmackiej, przekonanej o wyjątkowym miejscu naszej ojczyzny w Bożym planie Zbawienia. Ale przecież podobne przekonania znajdziemy w wypowiedziach naszych największych poetów czy nawet… świętych.
Adam Mickiewicz powiedział:
„Nie wiem czy inny naród może się pochwalić zbiorem podobnym do tego, który posiadają Polacy. Trudno by znaleźć w jakiejkolwiek innej poezji wrażenia tak czyste, o takiej słodyczy i takiej delikatności…”
Św. Jan Paweł II wciąż powracał do polskich kolęd: „Kolędy – mówił 23 grudnia 1996 roku na spotkaniu z rodakami w Auli Pawła VI – nie tylko należą do naszej historii, lecz poniekąd tworzą naszą historię narodową i chrześcijańską. Jest ich wiele, ogromne bogactwo. Od najdawniejszych, staropolskich, do tych współczesnych, od liturgicznych do pastorałek, jak choćby ta, tzw. góralska, której tak bardzo lubimy słuchać: Oj, Maluśki, Maluśki. Trzeba, ażebyśmy tego bogactwa nie zagubili.”
Dodajmy, że późniejszy Ojciec Święty w swoim młodzieńczym, jeszcze kleryckim, ale już w pełni dojrzałym poemacie Pieśń o Bogu ukrytym (1944), nawiązał do najlepszej tradycji naszych kolęd:
Jeśli miłość największa w prostocie,
a pragnienie najprostsze w tęsknocie,
więc nie dziw, że pragnął Bóg,
aby najprostsi Go przyjęli,
ci, którzy dusze mają z bieli,
a dla miłości swej nie znają słów.
Sam, gdy nas umiłował,
prostotą nas oczarował,
biedą, biedą i siankiem –
Wtedy natka Dziecinę brała,
na rekach go kołysała
i otulała Mu stopy w sukmankę.
I jeszcze jeden szczególny głos, Jana Lechonia, który w wykładzie Poezja czysta w poezji polskiej tak ujął istotę najwspanialszej polskiej kolędy, Pieśni o Narodzeniu Pańskim Franciszka Karpińskiego:
„Cały naród polski zna […] ową kolędę potężną, owego poloneza religijnego, w którym muzyka zarówno jak słowa są podniosłe, doskonale stanowią całość tak polską, że po prostu nierozdzielną od naszego zbiorowego życia. I gdyby komuś przyszło na myśl uczynić ową kolędę naszym hymnem narodowym, wyraziłby on bardziej niż jakakolwiek okolicznościowa poezja – to co stanowi o jedności narodu, samą istotę czucia. Jest przede wszystkim w tej poezji owa wiara polska, której dał Karpiński, nic nie ujmując z jej bezpośredniości i prostoty, ton wspaniale uroczysty, znów polskiej duszy jakże właściwy. Jest w owych niebywałych słowach: ››Niemało cierpiał, niemało żeśmy byli winni sami‹‹, zawarta całego narodu i każdego z nas spowiedź i rozgrzeszenie, które ze zbiorowego śpiewu tej kolędy czynią akt skruchy i sam w sobie potężny akt religijny. I taka jest w tych słowach moc prawdziwej poezji i prawdziwej modlitwy – że w każdej chwili gdy ich słuchamy, zdają się one rodzić na nowo, wstrząsają nas jak jasnowidzenie najgłębszej duchowej rzeczywistości.”
Kolęda jako nasz hymn narodowy! I jako spowiedź całego narodu i rozgrzeszenie! Trudno wręcz udźwignąć owe treści, jakie niosą słowa poety jakby z innego, mistycznego już wymiaru. Przenikają nas, a my je chłoniemy czując, że odsłaniają przed nami dobrze znane, choć utracone światy…
„Z tą […] wiarą religijną – kontynuuje poeta – łączy się owa ufność, po której już by teraz cały świat wśród wszystkich narodów mógł rozpoznawać Polaków, ufność, płynąca zarówno z tej wiary jak z samej naszej narodowej duszy, ufność wbrew wszystkiemu i pomimo wszystko, ufność, którą oddaje cudowny, arcypolski rytm tej kolędy i jej każde słowo.”
Jednakże nawet to podniesienie tonacji o kolejną oktawę nie wystarcza autorowi, który – niby pianista – kończy porywającym akordem:
„I jeszcze jedno jakże dla nas właściwe – a tutaj powiedziane jakże czysto i potężnie – to owa miłość do kraju, której Polak nie oddziela od religii i która wydała całą sztukę ludową, całą bądź naiwną, bądź misternie stylizowaną literaturę, pokazującą Świętą Rodzinę w polskiej stodółce gdy przyjmuje hołd naszych polskich królów. Jakaż pieśń, choćby w najbardziej podniosłej chwili historycznej zrodzona, może powiedzieć coś więcej, coś, co byłoby bardziej wspólną modlitwą i jakby głosem najprawdziwszym zbiorowej polskiej duszy, niż owa ostatnia zwrotka Karpińskiego: „Podnieś rękę, Boże Dziecię, / Błogosław ojczyznę miłą…”
* * *
Nie powinniśmy więc mieć wątpliwości, że najpiękniejszą polską tradycją, która nas kształtuje od najwcześniejszego dzieciństwa, są przeżycia związane ze świętami Bożego Narodzenia wyrażone przede wszystkim w naszych kolędach. Bo kim bylibyśmy bez owych jedynych w swoim rodzaju doznań czasu choinki, wigilii, opłatka, wspólnych śpiewów, Pasterki o północy, stajenki betlejemskiej w naszych kościołach, szopek, gwiazdy i jasełek? Pytanie takie musi pozostać retoryczne, gdyż nie sposób wyobrazić sobie sytuacji, że mogłoby tego zabraknąć w naszym życiu…
A przecież – o czym rzadko się mówi – zarówno choinka, jak i tak bardzo, że wręcz wyłącznie polski zwyczaj łamania się opłatkiem, pojawiły się stosukowo niedawno. Strojenie choinki, znane wcześniej w Niemczech, upowszechniło się u nas dopiero w drugiej połowie XIX wieku. Natomiast opłatkiem nasi przodkowie łamią się od końca XVIII wieku, ale przynajmniej początkowo nie było to zbyt powszechne, skore jeszcze w Słowniku Lindego (1807 – 1814) opłatek w tym znaczeniu nie występuje…
* * *
Najdawniejszym więc elementem tradycji Bożonarodzeniowej jawią się kolędy. Badacze nawet wskazują konkretny utwór, który jest uważany za pierwszą polską kolędę – Zdrow bądź, Krolu anjelski, z roku 1424. Wiemy, że zapisał ją w kazaniu na Boże Narodzenie praski magister Jan Szczekna, spowiednik królowej Jadwigi, i że było to tłumaczenie z czeskiego. Wystarczy jednak zapoznać się z tekstem, by się przekonać, jak bardzo odbiega od kolęd, które rozbrzmiewają w naszych świątyniach do dziś. Pierwsze bowiem utwory przeznaczone do śpiewania w okresie Bożego Narodzenia nie różniły się od innych pieśni liturgicznych. Wyrastały z treści ewangelicznych i oparte były na melodii chorałowej.
Trudno określić dokładnie czas pojawienia się kolęd, owych jedynych w swoim rodzaju pieśni, z tak bliskimi sercu zarówno melodiami, jak i słowami. Stało się to z pewnością w XVII wieku, ponieważ w twórczości najwybitniejszego poety renesansowego, Jana Kochanowskiego, odnajdujemy zaledwie jeden utwór noszący tytuł Kolęda, ponadto – mimo religijnego charakteru – jest on bliższy antycznej tradycji noworocznej poezji życzeniowej niż naszym pieśniom bożonarodzeniowym:
Tobie bądź chwała, Panie wszego świata,
Żeś nam doczekać dał nowego lata. [roku – W.S.]
Daj, byśmy się i sami odnowili,
Grzech porzuciwszy, w niewinności żyli!
[…]
Kolędy, podobnie jak inne pieśni kościelne, powstawały i wówczas, tworzone przez anonimowych autorów, najczęściej ze środowisk zakonnych, a przynajmniej jedna z nich, Anioł pasterzom mówił, przetrwała do naszych czasów. Jednakże swoim charakterem – powtórzę raz jeszcze – różniły się zdecydowanie od tych, które stały się wręcz synonimem gatunku.
* * *
Przełomem w dziejach polskich kolęd okazał się wydany w 1630 roku w Krakowie zbiorek zatytułowany Symfonie anielskie, mało znanego autora Jana Żabczyca. Znalazły się tam tak popularne kolędy, jak Przybieżeli do Betlejem czy A wczora z wieczora. Edycja ta odegrała fundamentalną rolę w ukształtowaniu się bożonarodzeniowych pieśni. Na pierwszym miejscu zwykło się stawiać sprawę wprowadzenia do świątyń świeckich melodii. Autor napisał we wstępie, że z powodu „krótkości czasu i defektu pewnego w typografijej”, nie zdołał załączyć „noty [nuty – W.S.] każdej symfonijej należącej” i tymczasowo, zanim „wygotowano będzie śpiewanie przystojne”, zalecał śpiew na „noty tańców zwyczajnych w Polsce”. Chyba tylko sytuacja wewnętrzna w ówczesnej Polsce sprawiła, że podobny wybieg się udał i mimo braku imprimatur, czyli zgody instytucji kościelnych, kolędy śpiewane na świeckie melodie, przyjęły się i zostały powszechnie zaakceptowane.
Skupiając się na melodiach, nie dość zwrócono uwagę na teksty, jakże odmienne od średniowiecznych i renesansowych. Przełomem w ukształtowaniu się polskich kolęd jako odrębnego fenomenu, stało się dostrzeżenie w nowo narodzonym Chrystusie przede wszystkim ludzkiego niemowlęcia, bezradnego, zagrożonego, zdanego na opiekę ziemskich rodziców. Warto w tym kontekście przypomnieć łaciński wiersz Na Boże Narodzenie bpa Andrzeja Krzyckiego z początku XV wieku:
Nie płacz Boże Dziecię, Królu nad królami,
Przed Twym narodzeniem zadrżały otchłanie.
Uboga kolebka rozbłysła światłami,
A wszystko co żyje, hołd Ci składa, Panie.
[…]
Dzieciątko dostojne, płaczesz cicho w grocie,
A w tej samej chwili głos Twój budzi trwogę.
(przekład W. Smaszcz)
Autor pisze wprawdzie o Dzieciątku, ale podkreśla, że nawet w tej postaci jest to Bóg Wszechmogący. Nie ma więc mowy o jakiejkolwiek czułości, nie mówiąc już o potrzebie opieki nad niemowlęciem.
Nieznani z imienia ówcześni autorzy zaczęli zaś z dziecięcą prostotą pisać o narodzonym w stajni Dzieciątku Jezus, otoczonym zwierzętami, o pasterzach, którym aniołowie ogłosili „radość wielką” i którzy pierwsi pospieszyli do groty. Warto podkreślić niebywałą adekwatność tytułu wspomnianego pierwszego zbioru naszych kolęd: Symfonie anielskie, czyli pieśni śpiewane przez aniołów, niebieskich posłańców. Przekazali oni prostym pasterzom pieśni o zdarzeniu, którego ci nie mogli pojąć. Powtarzali słowa, jakie usłyszeli, oddające prawdę Tajemnicy Wcielenia. Z tego – wydaje się mówić tytuł zbiorku Żabczyca – wyrosły kolędy…
Każdy, kto zna historię literatury polskiej, musi wszakże zapytać, jak to się stało, że właśnie wiek XVII, długo uważany za przykład złego smaku w naszej literaturze, nie tyko stworzył ten wręcz osobny gatunek liryki religijnej, ale i wydał jego najznakomitsze utwory. Późniejsze stulecia bowiem jedynie wzbogaciły ów zbiór, w tym o dwa arcydzieła znanych poetów – Bóg się rodzi Franciszka Karpińskiego i Mizerna cicha Teofila Lenartowicza.
XVII stulecie to jedyna epoka w polskiej kulturze, która nie kształtowała się pod wpływem wzorów docierających z Zachodu. Wtedy właśnie, w związku z prowadzonymi wojnami z państwem moskiewskim i Turcją, wzrosło niebywale zainteresowanie Wschodem, widoczne choćby w uformowaniu „polskiego stroju”, będącego w istocie odwzorowaniem stroju tureckiego. Wtedy też zrodziła się świadomość, że nasz kraj to wysunięty najdalej na wschód bastion katolicyzmu, stąd wyrosło znane określenie: przedmurze chrześcijaństwa. Sprowadzenie jezuitów i upowszechnienie idei kontrreformacji wywołało niebywałe zainteresowanie życiem duchowym. Ogromną rolę odegrała literatura mistyczna, która dotarła do nas z Hiszpanii, zwłaszcza dzieła św. Jana od Krzyża i św. Teresy od Jezusa. Wszystko to – mam świadomość znacznego skrótu myślowego – ukształtowało ową atmosferę, z której wyrosły kolędy.
Ziemskie piękno zostało uwznioślone tęsknotą do Boga jako Stwórcy widzialnego świata. Nie byłoby to możliwe bez świadomości, że w dziele stworzonym przejawia się piękno niebieskie. Wszystkie te odczucia najpełniej wyrażało misterium betlejemskie – przyjście na świat Boga w ludzkiej postaci. Samo sformułowanie „Bóg się rodzi” było na wskroś paradoksalne: rodzi się Bóg, który nie ma początku ani końca. A paradoks – jak wiadomo – należał do fundamentalnych środków wyrazu artystycznego poezji mistycznej.
Anonimowi w ogromnej większości siedemnastowieczni autorzy naszych kolęd i ich następcy tak właśnie ujrzeli cud nocy betlejemskiej – jako misterium blasku i ciemności. Przyjęli je z ufnością dziecka, ogarniając Boskie Niemowlę miłością, nie przestając przy tym się dziwić, że Wszechmogący Stwórca tak bardzo się uniżył, porzucił Niebo i czekał na człowieka w pasterskiej grocie, do której każdy mógł przyjść.
Było to nie do pojęcia ludzkim rozumem, dlatego nie mędrkowano, nie starano się znaleźć wytłumaczenie dla piętrzących się paradoksów, śpiewano raczej z chórami aniołów: „Gloria” lub powtarzano za św. Janem: „A Słowo ciałem się stało i mieszkało między nami”.
Ci zaś, którzy potrafili ocalić w sobie dziecko, jak kapłan-poeta ks. Jan Twardowski, nie mieli wątpliwości, że tylko dzieci, które „wszystko, co wiąże się ze świętami Bożego Narodzenia, przyjmują z ufnością”, są w stanie pojąć tę „zasadniczą, najważniejszą prawdę chrześcijaństwa, że Bóg stał się człowiekiem”.
/md