Po blisko dwudziestu latach od upadku ZSSR Rosja powraca do gry jako siła imperialna aspirująca do roli supermocarstwa.
Fot. Artur Stelmasiak
Inwazja na suwerenną Gruzję i pospieszne uznanie odrębności państwowej dwóch separatystycznych prowincji tego kraju miały pokazać światu, że czas Rosji nieustannie ograniczającej swoje strefy wpływu już minął. Z dzisiejszej perspektywy widać, że chodziło o pretekst, który i tak by się znalazł.
Rosjanie doskonale wyczuli moment, w którym mogli sobie na taką manifestację siły pozwolić. Uwikłane w dwie wojny Stany Zjednoczone, które do tego skazane są na współpracę z Rosją w przeciwdziałaniu zagrożeniu ze strony Iranu i Syrii (nie mówiąc już o wyborach i związanej z tym wymianie administracji), z całą pewnością nie podejmą żadnych realnych kroków w obronie małej i w sumie nie wiele dla nich znaczącej Gruzji. Także Europa pogrążona w kryzysie politycznym na skutek fiaska traktatu konstytucyjnego i sprzecznych interesów narodowych nie będzie w stanie zająć zdecydowanego stanowiska.
Okazało się, że dla prezydenta Miedwiediewa, chwalonego jeszcze tak niedawno przez zachodnie elity za szerokie horyzonty myślenia i światowe maniery, nie jest ważne ani partnerstwo z NATO, ani członkostwo w WTO, ani też prawo zasiadania w elitarnym klubie G-8. Wszystko to są bowiem formy uczestnictwa w systemie stworzonym przez Zachód, a Rosja jako supermocarstwo chce odgrywać samodzielną rolę poza tym systemem. Kremlowski przywódca okazuje się godnym następcą swoich poprzedników, zwłaszcza Stalina i Breżniewa, którzy mówili wprost, że nie chodzi o to, by Rosja była lubiana, ale by się jej bano.
Czy Rosja jest supermocarstwem? Jeśli uznać, że o sile imperium decyduje dziś gospodarka, to z pewnością nie. Cała potęga gospodarcza tego kraju opiera się na eksporcie surowców, a właściwie tylko ropy i gazu. Czy ktoś widział wyprodukowany w Rosji samochód, telefon, komputer, który mógłby konkurować na światowych rynkach? Nie! Ale wszyscy chyba widzieli rosyjskie/radzieckie rakiety i czołgi, które budzą respekt we wszystkich zakątkach świata. I tu tkwi cały problem. Rosja, która utrzymuje w nędzy szerokie rzesze swoich obywateli, która stała się krajem kontrastów wprowadzających w zdumienie nawet mieszkańców Ameryki Południowej, nadal jest albo też znów się stała potęgą militarną, z którą musi się liczyć każdy.
Nie trzeba też wielkiej przenikliwości, aby dostrzec ekonomiczny motyw rosyjskiej agresji na Zakaukaziu. Gruzja to kluczowy kraj z punktu widzenia możliwości przesyłania ropy i gazu znad Morza Kaspijskiego do Europy poza terenem Rosji. Destabilizacja sytuacji politycznej w tym kraju miała zapewne na celu zniechęcenie potencjalnych inwestorów gotowych zaangażować się w to przedsięwzięcie.
Rosyjska propaganda próbowała usprawiedliwiać zajęcie Gruzji poprzez analogię z amerykańską interwencją w Iraku. To chwyt, na który nie dadzą się nabrać chyba nawet postępowe elity z Zachodniej Europy. Choć inwazja na Irak była rzeczywiście pogwałceniem prawa międzynarodowego, to jej bezdyskusyjnie pozytywnym skutkiem było odsunięcie od władzy tyrana, którego zbrodnie widział cały świat. Tymczasem ludobójstwo Gruzinów w Osetii dostrzegły jedynie rosyjskie media.
Co z tych tragicznych dla Gruzinów wydarzeń wynika dla nas, czyli dla Polaków? Z całą pewnością jedno: polityka chowania głowy w piasek, aby nie drażnić rosyjskiego niedźwiedzia, okazała się całkowicie bezsensowna. Krytykowanie prezydenta Lecha Kaczyńskiego za jego misję w Tbilisi stało się w świetle dalszych wypadków jeśli nie zdradą, to głupotą. Przecież mechanizm zastosowany przez Rosjan w Gruzji jest bardzo łatwy do odtworzenia w każdym kraju, który przed dwudziestu laty wyrwał się z okowów sowieckiego imperium. Wszędzie tam jest jakaś mniejszość rosyjska, której w odpowiednim czasie będzie można przyjść z pomocą. Słuchając wypowiedzi niektórych polityków SLD i PO, wykazujących nadzwyczaj głębokie zrozumienie dla rosyjskiej interwencji w Gruzji, odnieść można było odnieść wrażenie, że także w stosunku do Polski nie byłaby to mission immposibile.
Paradoksalnie wydarzenia w Gruzji mogą się stać dla nas błogosławieństwem. Jest nadzieja, że Polska przestanie wreszcie być postrzegana w Europie jako kraj rusofobów. Zagrożenie, przed którym przestrzegaliśmy, okazało się realne. Może staniemy się nareszcie dla Unii wiarygodnymi partnerami w kreowaniu wspólnotowej polityki wschodniej. Na czoło wysuwa się tu kwestia bezpieczeństwa energetycznego, a w konsekwencji potrzeba ponownego przyjrzenia się planom budowy rurociągu po dnie Bałtyku.
Demagogią jest twierdzenie, że Europa nie może nic zrobić, bo jest uzależniona od rosyjskiej ropy i gazu. Po pierwsze, zależność ta jest obustronna. Po drugie, Rosja nie jest jedynym dostarczycielem tych surowców. Solidarna polityka unijnych krajów ma tutaj wielkie pole do popisu. Pytanie tylko, czy Unię Europejską stać na te solidarność.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 08-09/2008.