Nie jest zbyt prosto stwierdzić, że ktoś jest naszym prawdziwym przyjacielem. Ot choćby polskie przysłowie, że z przyjacielem trzeba zjeść beczkę soli, jest zbyt słabym kryterium, bo wiele relacji (zdawałoby się mocnych) bezpowrotnie się rozpada. Kryterium prawdziwości to z kolei znacznie więcej niż prawdomówność, bo wypowiadając mało, mniej skłamiemy. Poza tym przyjaźń często rodzi się w ciszy. Kim zatem jest prawdziwy przyjaciel?
Parokrotnie w poprzednich tekstach pojawiała się informacja, że przyjaźń opiera się o cnoty obojga stron, jeżeli bowiem chrześcijanin ma naturalną tendencję do dążenia, aby być doskonałym, to tym bardziej charakteryzuje się tym relacja międzyludzka. Jan Kasjan był blisko stwierdzenia, iż właśnie wzajemność w stawaniu się lepszym bywa spoiwem tego rodzaju miłości.
Podstawowym kryterium w dążeniu do świętości jest stanięcie w prawdzie. Tak właściwe należy odczytywać „prawdziwość” przyjaźni. Rodzi się tu pewien dylemat, czy chodzi rzeczywiście o stuprocentową szczerość w każdym wypadku? Tak, generalnie tak wypada. Jednakże znacznie cenniejsze jest po prostu bycie przy sobie takim, jakim się jest, odkrywanie prawdziwego oblicza siebie przed innymi.
Przed kilkoma laty, w trakcie ogromnej próby życiowej dla mojego przyjaciela, otrzymałem znamienną książkę (tytuł zostawię dla siebie), jednak w dedykacji napisał cenną myśl z Księgi Przysłów: Przyjaciel kocha w każdym czasie, a bratem się staje w nieszczęściu. Oczywiście to paraboliczne przejście jest typowym zabiegiem myśli judaistycznej, jednak najistotniejsza jest sama opisana transformacja ukazująca pogłębienie relacji. Wyraźnie uwypukla się to, że trudy łączą ludzi, tragedie orzą niwę serca, na której może wyrosnąć zupełnie coś nowego, coś piękniejszego. Per aspera ad astra!
W życiowej prawdzie jest coś nieprawdopodobnego, bowiem zawsze opiera się na zaufaniu. Stajemy przed wyzwaniem oceny, czy obraz, który kreśli o sobie druga strona, jest rzeczywisty, czy przyjaciel jest, jaki jest, czy może trwa w nieustannej grze. Tu może rzeczywiście przysłowie przypomniane wyżej gra istotną rolę - wspólne spędzenie czasu weryfikuje to co dotychczas zostało wypracowane. Jednakże wciąż pozostaje… ufać.
Raz jeszcze spójrzmy na życiorys świętego ze Strydonu. Będąc fizycznie na pustyni, kontaktując się tylko listownie, potrafił podtrzymać relacje, bo ufał! Nie miał żadnych szans na weryfikację zawartych w korespondencji treści, nie do końca mógł wyczuć emocje w listach, otrzymał, ale ufał! Jest to postawa konieczna do zaaprobowania – w miłości nie ma lęku. Zatem nie należy bać się oszukania, poddawać kogoś nieustannej weryfikacji, a jeśli czujemy, że coś chyba jest nie tak, to wydaje mi się, że jest taki moment, w którym można stwierdzić: jeśli czegoś nie mówi, to robi to po to, aby mnie przed czymś ochronić. Ślepa ufność? Czasem konieczna, jednak do tego trzeba pierw zbudować gmach szczerości, by móc na coś potem przymknąć oko.
W przyjaźni zbiegają się z sobą pozornie sprzeczne idee – prawdy i ufności. Skoro coś jest prawdziwe, to takie jest, a jeśli w coś ufamy, to wierzymy, że takie jest. Jednak oba wektory muszą ze sobą współistnieć, aby na ich gruncie wyrosła dojrzała relacja. Poruszający jest dla mnie cytat Franza Kafki, który wyraził żal swej duszy, chcąc niejako objaśnić swoje poczucie odrzucenia. Pisał, iż zapomniał, że życie to bal, a on nie miał maski. Chociaż dla niego stało się to czymś kłopotliwym, to dla wielu jakże cennym. Zzucie tej maski pychy, wyniosłości, sztucznej radości, a otwarcie się na prawdziwe emocje drugiej osoby, na jej tragedie, ale również radości, powinno wyłącznie pogłębić wspólnotę.
/ab