Nie jest to felieton o historii, nie nawiązuje do żadnej okrągłej, czy też mniej okrągłej, rocznicy. Po prostu daję wyraz opinii, która chodzi za mną od dawna, zdając sobie zarazem sprawę z wszelkich niedoskonałości w moim sposobie przedstawienia tego, o czym chcę napisać.
Od początku: Artykuł 2 Konstytucji RP stanowi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym.” Co to oznacza w praktyce? Pewnie od początku nie do końca było wiadomo. Być może sformułowanie takie od zawsze stanowiło ozdobnik, niemniej jednak władze państwowe próbowały, przynajmniej medialnie, uzasadnić, że z takim zapisem pozostają w zgodzie. Prawdopodobnie od dawna mieliśmy do czynienia z nagim królem, takim z bajki Andersena, tylko nie było nikogo, kto by ową nagość nazwał wprost.
Kiedy w roku 2015 poprzednia koalicja rządząca, zorganizowana pod nazwą Zjednoczonej Prawicy, przejęła pełnię władzy, bowiem zwyciężyła zarówno w wyborach parlamentarnych, jak i w prezydenckich, opozycja jawnie odmówiła jej legitymizacji. Może nie tyle chodziło jej o samą legitymizację procesów wyborczych, bo o ile pamiętam nie kwestionowano w zasadzie samych wyników, ale próbowano robić wszystko, by nowa władza nie mogła realizować swoich własnych pomysłów ustawodawczych, mniejsza o to, czy zmierzały one w dobrym, czy złym dla państwa jako takiego, kierunku. Opozycja próbowała zapobiec przejęciu przez nową władzę Trybunału Konstytucyjnego poprzez wybór sędziów „na zapas”. Nawet ona w końcu uznała, że nie miała takiego prawa, ale to tu nieważne. Potem nastąpiła dość bezwzględna walka, łącznie z niewydarzoną próbą przewrotu politycznego w końcu 2016 roku, zakończona kilkoma medialnymi kompromitacjami, których symbolem była podróż Ryszarda Petru na Maderę, chyba równoległa z aferą fakturową szefa KOD.
Przez wiele lat mieliśmy do czynienia ze swoistym patem ustawodawczym. PiS-owska władza bała się, albo nie chciała iść na udry i tylko tu i ówdzie robiła coś, z czego jednak szybko się wycofywała, a opozycja, odwołująca się w coraz większym stopniu do suwerena – nie, bynajmniej nie do narodu, a do tego ulokowanego pod postaciami instytucji unijnych – coraz skuteczniej wpływała na politykę krajową. Suweren ów nie uznawał decyzji rządu, odmawiając mu legalności w ramach różnej jakościowo legislacji. Tak samo było z tzw. trzecią władzą, np. Trybunałem Konstytucyjnym, czego symbolem była decyzja w sprawie aborcji, która według jednego z poprzednich prezesów tej instytucji nie obowiązuje, a stan taki wynika stąd, że w składzie orzekającym są osoby, które nie są sędziami Trybunału, a nie są, bo wybrano je niewłaściwie, czyli niezgodnie z porządkiem prawnym – tak najogólniej rzecz mówiąc. Nie wypowiadając się co do istoty sporu mamy do czynienia z ideą, w ramach której porządek prawny w III RP został jakby przecięty i w jego miejsce stworzono nowy, który nie jest kontynuacją tego, co było dotychczas. W tych okolicznościach doszło do zeszłorocznych wyborów i władza przeszła w ręce dotychczasowej opozycji. Ta stanęła pod ścianą, no bo skoro suweren nie uznaje dotychczasowego porządku prawnego i samemu się na takim stanowisku stało, to trzeba się z nim zgodzić i go anihilować, a to wymagało niestety jego delegalizacji, a nie zmiany. Oczywiście trzeba było jakoś przejść do porządku dziennego nad faktem fundamentalnym, a mianowicie że nowa władza partycypowała w instytucjach takich jak sejm i senat, tudzież wybory, w tym również te ostatnie, które przeprowadzano w oparciu o decyzje poprzedniego parlamentu, tak było też np. z tzw. wyborami kopertowymi. Wymaga to więc mimo wszystko założenia, że niektóre decyzje były legalne, niewątpliwie do nich należy zaliczyć wszystkie te, które doprowadziły do wyłonienia nowego rządu.
Przy okazji wszakże postanowiono się zrobić coś jeszcze. Otóż zgodnie z zasadą powstrzymywania, charakterystyczną dla obecnych czasów, cechującą się tym, że lewica dokonuje zmian w stronę – określę ją tu na roboczo: agendy permisywnej – a prawica konserwatywna nie robi niczego, tylko konserwuje ten porządek, w Polsce dokonano konserwacji stanu faktycznego prawa na poziomie roku 2015, z niewielkimi wymuszonymi przez Unię Europejską zmianami na rzecz agendy lewicowej. Tymczasem rewolucja obyczajowa w Europie znacząco przyśpieszyła i Polska stała się krajem dość konserwatywnym. Wykorzystano więc ową zasadę delegitymizacji poprzedniego rządu do gwałtownych, rzeczywiście rewolucyjnych zmian. Ofiarą tego padło prawo, ale i inne rzeczy. Aborcja czy nauczanie religii w szkołach to częściowe przykłady owego przyśpieszenia, które dokonuje się na skróty i bez oglądania na cokolwiek, nawet jeśli wymaga terroryzowania obywateli. W tym kontekście patrzę na symboliczną sprawę przebywania w areszcie, bez postawienia aktu oskarżenia, księdza Olszewskiego, nie przesądzając tu o jego winie czy jej braku, bowiem nie o nią tu chodzi. Jego areszt ma być ostrzeżeniem dla episkopatu, by wykorzystał okazję jaką mu dano do siedzenia cicho, bo jak nie „to sami zobaczcie – możemy zamknąć każdego i co nam zrobicie”. Podobnie widzę sprawę już nie zabrania immunitetów, a orzekania przez Marszałka Sejmu, że ten czy ów rzekomy poseł posłem nie jest i tyle. Do tej działalności wykorzystuje się co prawda istniejącą od dawna fasadę prawną, ale sposób korzystania jest co najmniej tańcem pośród mieczów.
Nauka religii w szkole jest kolejnym ciekawym przykładem. Pytanie, które tu stawiam jest retoryczne. Co by było, gdyby pani Nowacka ogłosiła, że od jutra katechezy w szkole ma nie być? Ano ktoś by powiedział, że to nielegalne, owszem, ale skutek faktyczny byłby taki, że katechizacja realnie opuściłaby mury szkolne. Czy wywołałoby to protesty społeczne? Niewielkie. Być może społeczeństwo trwa w szoku, być może większości się to podoba, trudno mi odpowiedzieć. Istotą rzeczy jest postępująca rewolucja, a to, że na jej ołtarzu poświęcono rzeczy, które uważano za święte dla liberalnej demokracji– no cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz.
/mdk