Internet to ogromna przestrzeń, w której można znaleźć wiele różnorodnych treści. Zaczynając od wiadomości na portalach informacyjnych, a kończąc na podcastach lub filmach w serwisach streamingowych. Oczywiście, nie pomijając po drodze innych podobnych przekazów, jak chociażby elektroniczne wydania książek czy płyt ulubionych artystów. A jeśli dorzuci się do tego jeszcze materiały, które są tworzone przez pasjonatów lub amatorów, powstaje gigantyczny zbiór. Czy można więc mówić o „kryzysie” nadprodukcji treści?
Nie będę odkrywczy, jeśli napiszę, że Internet i rozwój technologii przyczyniły się do szybszego przekazywania treści, a także do większego jej tworzenia. Ale trzeba przyznać, że tak właśnie było. Jednak „problem” ten znany jest nieco dłużej, bowiem już w XVII wieku francuski naukowiec Adrien Baillet wyraził zaniepokojenie zwiększającą się liczbą książek. Ówcześni naukowcy sugerowali wtedy, by nie czytać ich w całości, a korzystać z pewnych technik, jak choćby skanowanie tekstu, wycinanie i wklejanie jego fragmentów lub też po prostu korzystanie ze streszczeń. Prawie trzysta lat później amerykański pisarz Alvin Toffler po raz pierwszy użył pojęć „nadmiaru informacji” i „przeciążenia informacyjnego”. Ludzki mózg ma ograniczone moce przerobowe i nie jest w stanie przetworzyć takiej ilości odbieranych bodźców, związanych z treściami w Internecie. Skutek „utonięcia” w potoku informacji może pogorszyć samopoczucie, ale też mieć poważniejszy wpływ na ludzkie zdrowie.
„Cyfrowa otyłość”
Badania przeprowadzone w ostatnich latach pokazują, że na konsumpcję cyfrowych mediów dzisiejszy człowiek poświęca blisko osiem godzin dziennie. I co ciekawe, to nie jest limit jego możliwości. Narzędziem, którego najczęściej do tego używa, jak pewnie łatwo się domyślić, jest smartfon. To urządzenie odpowiada za znaczną część „całkowitego czasu cyfrowego” u dorosłych. Już trzy lata temu średnia wartość tego wskaźnika przekroczyła trzy godziny. Łatwość w dostępie do treści serwowanych w Internecie jest według ekspertów porównywalna do nawyków żywieniowych. Stąd określenie „cyfrowej otyłości”, na którą cierpi duża część społeczeństwa.
Z treściami w sieci jest jak z jedzeniem. Człowiek ma duży wybór, ale nie wszystko, co „skonsumuje”, będzie najwyższej jakości, czasami wręcz mu zaszkodzi. W Internecie można znaleźć treści mało odżywcze, serwowane na szybko, niewnoszące nic szczególnego do życia, coś jak tania sensacja, która zapcha na chwilę, a później znów pojawi się głód. Według brytyjskiego dziennika „The Guardian”, w którym kilka lat temu ukazał się dość obszerny artykuł na ten temat, pt. Digital obesity: our high-tech lives may be bad for our health, ludzi, którzy są „cyfrowo otyli”, charakteryzuje przede wszystkim brak umiarkowania w korzystaniu z technologii. Wielu osobom przydałaby się dieta związana z cyfrowością i tak zwane „cyfrowe odchudzanie”. Nadmiar treści nie wpływa zbyt dobrze na człowieka i może powodować różnego rodzaju lęki, nerwice lub depresję. Korzystając z dobrej diety, również tej cyfrowej, można uniknąć przykrych konsekwencji zdrowotnych.
Otyłość cyfrową można rozumieć również bardzo dosłownie. Spędzając czas przed ekranem smartfona lub komputera, często zapomina się o ruchu i aktywności fizycznej, przy okazji zajadając się niezbyt pożywnymi przekąskami. Jest to także dobre określenie na nieprzemyślane korzystanie z mediów cyfrowych. To, jak się je wykorzystuje, w jaki sposób w nich przebywa i jakie treści odbiera, definiuje, czy jest to problemem.
We wcześniej wspomnianych badaniach można było zauważyć dużą różnicę w wynikach między 2019 a 2020 rokiem. Jest to zrozumiałe, bo przez pandemię wskaźnik spędzania czasu na konsumpcji mediów cyfrowych wystrzelił w górę. Ludzie zamknięci w domu, odbywający kwarantannę, niemogący wyjść do kina lub teatru przenieśli się do świata wirtualnego i to tam spędzali czas.
Binge-watching, speed-watching and… watching
Jak w świecie nadmiaru cyfrowych treści nadążyć za nimi i nie czuć się na przykład wykluczonym z kolektywnych doświadczeń odbioru dóbr kulturowych? Obawa przed ominięciem ważnej informacji skłania użytkowników do kompulsywnego pochłaniania treści, np. oglądania seriali kilka odcinków z rzędu. Nie jest to jedyne zaobserwowane zjawisko w tym temacie. Drugim jest tzw. speed-watching, który polega na oglądaniu materiałów audiowizualnych z wyższą prędkością niż oryginalne nagranie. Modyfikowanie tempa odtwarzania oczywiście nie jest niczym nowym, ale jeszcze kilkadziesiąt lat temu taki zabieg psuł jakość danego materiału, przez co widzowie nie mogli z niego korzystać bez pewnych zakłóceń. Dzisiaj, dzięki rozwojowi technologii cyfrowej, użytkownicy bez problemu zrozumieją nawet dwukrotnie przyspieszone nagranie audiowizualne.
Ciągle rozwijająca się oferta programowa serwisów VOD niejako wywiera wpływ na widzów, którzy chcąc być na bieżąco, pochłaniają nowe produkcje w coraz szybszy sposób. Bo na przykład nie chcą spoilerów, bo chcą oszczędzić czas, bo mogą obejrzeć kilka odcinków więcej itp. A serwisy same podają widzom pomocną dłoń, umożliwiając oglądanie materiałów w przyspieszonym tempie. Na nic zdają się negatywne komentarze producentów filmowych, którzy nie są zadowoleni z takiego posunięcia i uważają, że przez speed-watching użytkownicy nie będą w stanie w pełni zrozumieć przekazu i zamysłu autora dzieła.
Ten tekst przeczytasz w … minut
Nie mam pojęcia, ile czasu zajęło Ci, Drogi Czytelniku, dobrnięcie do tego akapitu, ale jedną z metod zachęcających (lub też nie, sprawa dyskusyjna) do przeczytania całego tekstu ma być umieszczona na początku informacja, ile czasu trzeba poświęcić na jego czytanie. I tak, gdy widzimy minutę, dwie bądź trzy, to pewnie mamy większą skłonność, aby przeczytać artykuł w całości, niż gdyby było tam napisane piętnaście minut. Ponadto na portalach informacyjnych można zauważyć jeszcze jeden zabieg. Pod lidem bardzo często stosuje się wypunktowanie, które zawiera najważniejsze informacje z całości tekstu. I w ten oto sposób, nie czytając całego artykułu, można opanować technikę tzw. speed-readingu.
Treści, treści i jeszcze raz treści
Media społecznościowe, portale internetowe, serwisy VOD, platformy streamingowe i tak dalej, i tak dalej. Miejsc w Internecie, gdzie można znaleźć różnego rodzaju treści, jest od groma! I w większości z nich każdy z nas może dorzucić coś od siebie. Czy to dobrze? Z jednej strony chowanie rzeczy do szuflady w dłuższej perspektywie nic nie da, chyba że tworzymy coś wyłącznie dla siebie. Opublikowanie jakiegoś materiału w sieci pozwoli na zdobycie grona czytelników/widzów/słuchaczy, ogólnie rzecz biorąc – odbiorców. Ale z drugiej strony trzeba pamiętać o jednym: Internet to nie śmietnik! A bardzo wiele treści wrzucanych do obiegu jest mało wartościowych. Jeszcze pal licho, gdyby tego typu materiały nie stawały się viralami, nie osiągały milionowych odtworzeń, nie rozprzestrzeniały się tak szybko po sieci. Można tylko ubolewać, że tym bardziej wartościowym treściom ciężko przebić się przez to rozrywkowe szambo. I w tym miejscu warto zadać sobie pytanie, pamiętając o cyfrowej diecie: czy to, czym chcemy się podzielić w sieci, nie będzie kolejnym zapychaczem w diecie użytkowników Internetu, czy może jednak wniesie jakąś wartość do ich życia?
Tekst pochodzi z kwartalnika Civitas Christiana nr 3 / lipiec-wrzesień 2023
/ab