„Muszę, muszę, muszę” – szumi mi w głowie. Skoro muszę – to napiszę. A dlaczego muszę? Po pierwsze i przede wszystkim dlatego, że miałem już gotowy tekst na dzisiaj. Taki „lajtowy” – o Bożym Narodzeniu i związanych z nim piosenkami pop. No nic, może uda się za rok. Bo póki co – i to drugi powód – na kilka dni przed świętami pojawił się dokument kościelny, o którym trąbią wszystkie media: deklaracja „Fiducia supplicans”. Reasumując: wobec tak ważnej materii i wobec tego, że przygotowany wcześniej felieton idzie do szuflady, stwierdzam raz jeszcze: „muszę napisać ten tekst”.
Tekst nowego dokumentu zaprezentował mianowany w lipcu tego roku Prefekt Dykasterii Nauki Wiary, kard. Víctor Fernández. Choć dotyczy nie tylko tego zagadnienia, to wzorem innych mediów i tak najlepiej przejść do najtreściwszego fragmentu, tj. oficjalnej zgody na błogosławienie par homoseksualnych. Gdy wczoraj przeczytałem pierwsze materiały na ten temat to skwitowałem je w rozmowie z kilkoma osobami, że kardynał czyta katechizm, ale się nie zaciąga. Równocześnie uznałem sam przed sobą, że powiedzieć to jedno, ale napisać czegoś takiego bym jednak nie napisał.
Tymczasem dzisiaj trafiłem na wpis na Facebooku p. Pawła Milcarka, który dokładnie tych słów użył przy omówieniu działań kardynała. To mnie popchnęło do zaprzestania łapania się za język (o tym problemie napiszę zresztą niebawem osobny tekst). Faktycznie konstrukcja tekstu deklaracji przypomina postawę postaci z piosenki, która to pali, ale się nie zaciąga. Deklaracja nie zmienia bowiem definicji małżeństwa. Ba, nie zmienia stosunku Kościoła do związków homoseksualnych. Ba, po raz drugi: w żaden sposób nie oznacza legitymizacji tych związków. W zasadzie to okazuje się, że nic nie zmienia. Tylko wtedy powstaje zasadnicze pytanie: to po co wydawać dokument, który nic nie zmienia?
Nawet jeśli nie naruszono doktryny i przełomowych treści nie ma, albo są mocno zakamuflowane, to ta deklaracja zmienia i tak całkiem sporo. W ten mianowicie sposób, że na kilka dni przed Bożym Narodzeniem media od lewa do prawa na całym świecie trąbią o „zmianie nauczania”, „uznaniu związków homoseksualnych przez Kościół katolicki” itd. itp. I teraz choćby kardynał stawał na głowie i tłumaczył, że został źle zrozumiany, to jego tłumaczenia przedrukuje ułamek mediów, które teraz żyją tą sprawą, a przeczyta to przysłowiowy pies z kulawą nogą.
W ogóle kwestia mediów katolickich jest wyjątkowo nudna w tej sprawie, w tym sensie, że nie muszę czytać ich tekstów, by wiedzieć kto co napisze. Od „to zdrada i demontaż Kościoła”; przez naiwne „przecież jak się wczytamy w literę, to tam nic się nie zmienia”; następnie „trzeba ufać i chować głowę w piasek” po „tak, to jest rewolucja – i co nam zrobicie?”.
A wracając do kardynała Fernándeza to nie sądzę, by formułował on jakiekolwiek sprostowania. Przez krótką chwilę w dyskusji pojawił się wątek, jakoby papież Franciszek miał nie aprobować tekstu deklaracji, które jest „samowolką” kardynała. Jak wiemy, nic takiego się nie stało i dokument uzyskał oficjalne potwierdzenie ze strony biskupa Rzymu. Nie wiem, na ile jest tego świadom, ale przez to Franciszek po raz kolejny będzie zapewne podkradany przez lewicę Kościołowi i wtłaczany w ramy „fajnego”, „postępowego” pasterza. A sama deklaracja „Fiducia supplicans” nie zaspokoi apetytu sił żądających zmian w Kościele. To nawet nie jest dla nich zgniły kompromis, a bardziej mądrość etapu w drodze do ostatecznego celu: pełnej akceptacji dla „małżeństw” homoseksualnych. Na to, jak sądzę, nigdy nie powinno być miejsca, nawet w pisanych niejasnym językiem dokumentach kościelnych.
/ab