
Ostatnio dużo się działo w naszej rodzinie. Z Bożą łaską na świat przychodzą kolejni jej członkowie, co oznacza więcej radości, więcej zaangażowania, więcej rodzinnych spotkań i wyjazdów. Częściej kursujemy pomiędzy Wrocławiem a Jaworzyną Śląską.
Jeśli poruszamy się samochodem, po zjeździe z autostrady zazwyczaj czujnie zwalniamy w okolicach Osieka, bo to teren zabudowany, a przy okazji ruch reguluje tu sygnalizacja świetlna. Tym razem musieliśmy się zatrzymać, a ja obejrzałam świat oczami zrelaksowanego pasażera. Po drugiej stronie drogi zamajaczyły pokaźne zabudowania jakiegoś folwarku, wieża kościoła – miejscowość jakich na dolnośląskiej prowincji wiele, choć zazwyczaj w naszych wioskach królują dwie świątynie. Taki ślad po habsburskiej „kontrreformacji”. Sprawdzam: stara słowiańska osada w XV wieku znalazła się w rękach benedyktynek z Lubomierza, które utrzymywały tu dziedzicznego sołtysa. Podobno w pobliskim Pyszczynie mieszkał rycerz-rabuś, co zmuszało lubomierskie ksienie do cyklicznych osobistych interwencji w osieckich dobrach. XIX wiek przyniósł kasatę śląskich klasztorów, a wystawioną na sprzedaż wieś wykupili jej chłopscy mieszkańcy. Zachowane rozległe zabudowania nie należały zatem do żadnego ze szlacheckich pruskich rodów, jakich zrobiło się tu pełno, ale do katolickich potomków dawnych poddanych benedyktyńskich mniszek. Ciekawe, czy bywali zainteresowani modnymi wówczas przedstawieniami teatralnymi prezentowanymi w pyszczyńskich dobrach? Taka nieco sielankowa historia, ale…. w gruncie rzeczy nie nasza.
Nasza, czyli polska historia przyniosła ze sobą rządy jedynego słusznego „ludowego” systemu. Ostatni niemieccy osieczanie opłakali śmierć zgwałconych przez „krasnoarmiejców” kilkanaściorga dzieci i odeszli. Spore gospodarstwa, budowane w kwadrat na tzw. frankoński wzór, przejęli przybywający tu najczęściej ze wschodniej Polski spragnieni ziemi i pracy na swoim rolnicy. Wśród nich odnajdujemy kilka ciekawych postaci: Mieczysława Anioła, Stefana Mazura, Ignacego Kopacza i Andrzeja Pawlika, wszyscy związali się z organizacją nazwaną przez jej założyciela dawnego dowódcę Batalionów Chłopskich, kapitana Włodzimierza Pawłowskiego ps. „Kresowiak” Rzeczpospolitą Polską Walczącą. Ta największa na Dolnym Śląsku struktura działała głównie w powiecie średzkim. Jak przytłaczająca większość spośród jej 450 członków wspomniani osieczanie byli młodzi, chcieli Polski, która zapewni im i ich dzieciom godne życie. Niepogodzeni z brutalną klęską PSL pozostali aktywni w konspiracji, prowadzili działalność wywiadowczą w szeregach UB i MO, wydawali pismo „Kresowiak” i prowadzili audycje nadawane z wieży kościoła uniwersyteckiego we Wrocławiu. Losy tych ludzi splotły dzieje Ziem Odzyskanych z Polską o wiele mocniej niż pochodzące z rozbiórek dolnośląskich domów cegły, które używano następnie m. in do. odbudowy stolicy. Kres ich prawie dwuletniej aktywności przyniosła seria aresztowań jesienią 1951 r. Niekończące się przesłuchania odbierające zdolność logicznego myślenia i resztki ludzkiej godności miały pozostawić niezatarty ślad w pamięci tych, którzy ocaleli. Większość z nich stanęła przed sądami wojskowymi, by otrzymać za swoją bezkompromisową postawę najcięższe wyroki. „Kresowiaka” sądził otoczony najgorszą sławą komunistycznego kata Włodzimierz Ostapowicz. Na mocy jego decyzji dowódca RP Walczącej zginął w kwietniu 1953 r. od kuli wystrzelonej na sposób katyński w tył głowy. Komendant powiatowy RP Walczącej, Mieczysław Anioł ps. „Pociecha” , miał podzielić los dowódcy, lecz w ostatniej chwili wyrok zamieniono mu na 10 lat więzienia. Andrzej Pawlik „zasłużył” na 4 lata. Ignacy Kopacz i Stefan Mazur zostali skazani na sześć lat odsiadki, które ten ostatni spędził częściowo we wrocławskich katowniach, a następnie w Ośrodku Pracy w Jelczu, skąd został zwolniony w marcu 1954 r. Część z tych ofiar stalinowskiego bezprawia doczekała na początku lat 90-tych XX w. rehabilitacji, nikomu chyba nie dane było jednak dożyć odkrycia we wrześniu 2003 r. pochówku ich dowódcy, którego ciało spoczywało w bezimiennym grobie na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. A wydarzenie to okazało się wielkim przełomem w pracy przyszłego profesora Krzysztofa Szwagrzyka, który trzymając w ręce rozsypującą się czaszkę kapitana Pawłowskiego rozpoczynał bezkompromisową, choć wyboistą drogę „powrotu po swoich”.
Zachęcona tymi informacjami postanowiłam przy następnej okazji zjechać z drogi krajowej i odwiedzić Osiek osobiście. Fakt, nie ma tu nic niezwykłego, niezwykła jest tylko historia jego mieszkańców...
/mdk