Nasza wnuczka dostała od nas drewniane klocki. Pudełko zawiera dziewięć sześcianów przeznaczonych do ułożenia sześciu portretów kobiet nazwanych przez twórców gry „Narodowczyniami”. Nie oczekiwaliśmy oczywiście, że dwuletnia dziewczynka będzie umiała zastosować zasady układanki, raczej chcieliśmy otworzyć przed nią świat konstrukcji prostych wież, domków i wszelakich murów. Z czasem mogłaby zainteresować się namalowanymi na klockach obrazkami i bawić się ich składaniem, a potem, zapewne zgodnie z zamysłem autorów, dowiadywać się o istnieniu bohaterek ruchu narodowego w Polsce.
Zabraliśmy się do wspólnej zabawy. Tytuł układanki wzbudził nieco uśmiechu, ale raczej już nas nie dziwi, że każda historia musi mieć dziś swoją wersję „his”-jego i „her”-jej. Kto pamięta wszechobecne intelektualne łamańce z okresu późnego PRL-u, pozwalające wyrazić proste, ale niepoprawne myśli w sposób nieoczywisty i czytelny tylko dla czujnego odbiorcy, ten będzie wiedział, co mam na myśli. Dziś pod osłoną feministycznego nazewnictwa można próbować przemycić treści edukacyjne w taki sposób, żeby dzieci zassały podstawy dziedzictwa myśli narodowej. A więc w rodzinnym kręgu wczytaliśmy się krótkie biogramy prezentowanych postaci: o ile Maria Buyno-Arctowa okazała się niebudzącą wielu emocji pisarką, Jadwiga Wajsówna lekkoatletką, a Aniela Zdanowska publicystką i działaczką społeczno-oświatową, to już wpisanie obok nazwiska Marii Holder-Eggerowej i Gabrieli Balickiej funkcji „posełka na Sejm RP” wywołało naszą wielką konsternację. Skąd pomysł na taki łamaniec językowy, gdy od ponad stu lat w naszym parlamencie zasiadają posłanki i, Bogu dzięki, jak dotąd nie zażądały dla siebie szczególnie ekscentrycznych tytułów czy nazw klubów?
Ten drobny incydent skończył się zwykłą salwą śmiechu. Po prostu czyjaś nadgorliwość, przesada, głupota, czy co by tam jeszcze dodać… Niezbyt atrakcyjne kolorystycznie klocki nie wzbudziły wielkiego entuzjazmu naszej małej pociechy i szybko wylądowały z powrotem w pudełku. Ja jednak zostałam z problemem, który dotyka mnie coraz mocniej w zderzeniu z edukacją historyczną. I nie ma to naprawdę nic wspólnego z karuzelą polityczną w naszej ojczyźnie. „Her-story” albo inaczej „herstoria” przestała być zbiorem ciekawostek biograficznych. Prezentacja szerszej perspektywy udziału kobiet w kształtowaniu przeszłości, przemycana w podręcznikach do historii na wszystkich poziomach w sposób zaburzający rzeczywiste problemy, stała się dydaktycznym kierunkowskazem niepodlegającym dyskusji. Na szczęście, jesteśmy chyba w tyle za osiągnięciami luminarzy nowej dialektyki historii, bo nasze naukowczynie i badawczynie nie mogą się zdecydować, czy promować feministyczne wizje świata czy jakąś rozmytą w czasie i przestrzeni kulturę queer. A zatem wpierać istnienie niesprawiedliwego patriarchatu, skutkujące od zawsze wojnami i zawiłościami władzy, czy raczej przekonywać o sile kobiecości obecnej poza tą rzeczywistością? Od razu widać, że portrety narodowczyń we wspomnianej układance stworzył jakiś mężczyzna albo niedouczona w sprawach herstory autorka, bo przecież jeśli istotą aktywności naszych „posełek” było współtworzenie opresyjnego systemu jakiegoś porządku politycznego, to siłą rzeczy nie powinny być bohaterkami „herstorii”, ale jej zdrajczyniami. Pozostaje mieć nadzieję, że nasza wnusia nie będzie musiała odpowiadać na to pytanie przed żadnym nauczycielem. I sama napisze swój biogram...
/mdk