Niegdyś spotkałem się z opinią, która wywarła na mnie wielkie wrażenie. Z czasem o niej zapomniałem, ale dziś, ze względu na wojenne okoliczności, powróciła do mnie ze zdwojoną siłą. Dotyczyła ona faktu prześladowań wymierzonych w arian, zwanych także braćmi polskimi. Jak pisał autor, uderzenie w nich nie było spowodowane faktem trwania w herezji. Wszak w I Rzeczpospolitej nie brakowało heretyków, schizmatyków i nie dziwiło to większości obywateli. Ich zbrodnia, zagrażająca społeczeństwu, dotyczyła pacyfizmu posuniętego aż do odmowy służby wojskowej. Noszone przez nich drewniane miecze powodowały, że stawali się nie tylko heretykami religijnymi. Ten fakt zapewne byłby tolerowany. Przez pacyfizm stawali się heretykami państwowymi, a to było już niewybaczalne. W dość długim wstępie przytaczam tę opinię, gdyż wydaje mi się, że dzisiaj to arianie są mainstreamem, a osoby gotowe walczyć są heretykami.
Może ostatnie zdanie jest za mocne, jeśli chodzi o nasz kraj? Wszak po rozpoczęciu działań wojennych na Ukrainie do punktów rekrutacyjnych Wojsk Obrony Terytorialnej zgłasza się rekordowa liczba osób. Przecież bardzo dużym zainteresowaniem cieszy się temat zdobycia pozwolenia na broń, tak by mieć ją pod ręką, a także zdążyć nabyć doświadczenia w obchodzeniu się z nią.
I tutaj dotykamy pierwszego problemu. Przepraszam wszystkich, którzy się spodziewali, że będziemy tu rozmawiać o geopolityce. Też coś się znajdzie na ten temat, ale najpierw dotkniemy spraw przyziemnych. Cóż to za problem? Otóż to, co jeszcze niedawno przynajmniej w stopniu podstawowym było dostępne znacznej części populacji, czyli umiejętność składania i konserwowania broni, wreszcie – strzelania z niej. Dziś jest to niemal wiedzą tajemną: umiejętnością, którą jako społeczeństwo powinniśmy ponownie nabyć. I jest to praca domowa (oprócz wielu innych, których kształt powinien powstawać na podstawie wniosków z walk na Ukrainie), która jest do zrobienia „na wczoraj”. Nie jest to być może najlepszy czas na omawianie, jaką atmosferę wokół dostępu do broni wytwarzały media przez minione dekady. Trzeba jednak stwierdzić, że jeśli ostatnie wydarzenia na Wschodzie nie zaowocują nie tyle rozdawaniem broni komu popadnie, co rozsądnym budowaniem kultury posiadania broni, to nie ma nadziei na zmianę w tym zakresie. Chyba że chcemy zmienić prawo w tym względzie podobnie jak Ukraina, która zliberalizowała przepisy 23 lutego, dzień przed inwazją rosyjską…
Pójdźmy krok dalej, gdyż poprzedni akapit nie dotyczy jedynej umiejętności przydatnej w czasie wojny. Ba, nie dotyczy on nawet umiejętności najważniejszej do przetrwania. W dzisiejszym społeczeństwie znikoma jest wiedza na temat pozyskiwania i gromadzenia żywności, samowystarczalności domostwa, wreszcie – mniej potrafimy sami stworzyć i naprawić. A od powszechności funkcjonowania takich postaw wśród społeczeństwa dzieli nas niewiele czasu. Dziś widać, że jest popyt na powrót do tej wiedzy, o czym świadczą pojawiające się strony, książki i kursy internetowe dotyczące survivalu w razie kryzysu. Inna sprawa, że nasi wcale nieodlegli przodkowie puknęliby się w głowę, gdybyśmy rzeczy dla nich oczywiste nazywali sztuką przetrwania. Dlatego o tym wszystkim piszę, bo choć dobrze, że coraz więcej ludzi w Polsce przyswaja sobie te zapomniane sposoby, to podejmowane jest to dopiero w momencie kryzysu.
Ale czemu tu się dziwić? Ostatnie dekady to – choć pewnie znaleźlibyśmy lata „grubsze” i „chudsze” – okres gospodarczego rozkwitu naszej ojczyzny i zbliżenia się do standardu życia społeczeństw zachodnich. Postępująca specjalizacja i wzrost zarobków w prosty sposób wyeliminowały samodzielną produkcję żywności. Po pierwsze, współczesnemu człowiekowi pewnie zabrakłoby czasu, by pogodzić pracę i uprawę/hodowlę. Po drugie, zwyczajnie prościej, a i niejednokrotnie taniej jest zakupić żywność od kogoś, kto zajmuje się tylko tym, kto swoją aktywność zawodową związał z sektorem rolniczym. Czy to coś złego i czy można o to mieć pretensje? Na oba te pytania odpowiedź brzmi: nie. Co nie zmienia faktu, że w (lepszym) razie kryzysu bądź (gorszym) wojny wiele osób może znaleźć się w fatalnym położeniu.
Nawet jeśli od początku nikt nie wierzył w koniec historii, to teoria ta, albo przez naiwność, albo przez konformizm, stała się obowiązującą już nie tyle teorią, co praktyką życia. Trzeba powiedzieć wprost: wszelkie polityki mające na celu poprawę stanu środowiska były pomyślane jako rozwiązania na czas (wiecznego) pokoju. Przykładem pierwszym z brzegu może być program „Czyste powietrze”, zaproponowany przez polski rząd. Zakłada on wymianę starych kotłów na nowoczesne, zdecydowanie bardziej ekologiczne piece gazowe. Kto z programem miał do czynienia, ten wie, że warunkiem dofinansowania jest wyeliminowanie wszelkich innych źródeł ciepła, które pozwalałyby spalać paliwa stałe. Idea na wskroś szlachetna i pewnie niegłupia na czas pokoju, nakreślająca perspektywę zwalczenia bolączki polskich miast, czyli smogu. Ale czasy pokoju, a przynajmniej czasy dostępu do taniego gazu, na naszych oczach odchodzą w niepamięć. Trudno mieć pretensje do kogokolwiek, bo „taki mieliśmy klimat” w całej Unii Europejskiej, a i nie należy zakładać, że państwo będzie działać tylko i wyłącznie pod kątem ewentualnej wojny. Pytanie, czy teraz z tego snu się wybudzimy i czy wybudzą się nasi zachodni partnerzy?
Ponownie: może ostatnie zdanie jest za mocne? Wszak każdy szanujący się analityk podkreśla, że skala działań Zachodu – sankcje i wsparcie dla Ukrainy, w tym militarne – jest i tak o wiele większa, niż wszyscy się spodziewali. Nad Polską – sam widziałem! – krąży amerykańskie i brytyjskie lotnictwo. Kanclerz Niemiec ogłasza bezprecedensowe zerwanie z polityką ustępowania Rosji i przeznaczenie rekordowych sum pieniędzy na modernizację, a w zasadzie odbudowę armii. Mała dygresja: zaiste ciekawych czasów dożyliśmy, skoro w Polsce nie martwi nas remilitaryzacja Niemiec. Wracając do tematu: Zachód dostarcza wielkie ilości broni i ewidentnie udziela zaawansowanych danych wywiadowczych walczącym Ukraińcom. Czemu zatem się czepiam? Czy NATO powinno ruszyć otwarcie do wojny, z uwzględnieniem faktu, że może to być wojna nuklearna? Bynajmniej. Chcę tylko zwrócić uwagę, że pod wieloma prawdziwymi, a także pod wieloma pozornymi działaniami państw zachodnich kryje się także dalszy handel i omijanie wykluczających procedur, które samemu się nałożyło. Zachód kupuje od Rosji surowce, za rekordowo wysokie zresztą ceny; a z drugiej strony zwłaszcza Francuzi starają się prowadzić tzw. business as usual, czyli biznes taki jak zwykle, taki jak do tej pory. I gdybyśmy rozmawiali o marketach spożywczych, meblarskich czy sportowych, to naprawdę nie byłby to główny problem w kontekście faktu, że Francuzi sprzedawali broń Rosji pomimo embarga nałożonego w 2014 roku. Niech nawet zabrzmi to teatralnie, ale fakt jest faktem: dziś także ta francuska broń jest powodem śmierci ukraińskich cywili, w tym dzieci. Jest to skandal niebywały, który niestety nie spotkał się z adekwatną odpowiedzią społeczeństw zachodnich. A patrząc szerzej na ten konflikt, jako na starcie Zachodu ze Wschodem: czyż nie przypomina to postawy kapitalisty – pożytecznego idioty z anegdoty autorstwa Lenina, który to sprzeda komuniście sznur, na którym ten ostatni go powiesi?
Pozostając jeszcze przy Francji. Pamiętam dobrze dzień 15 kwietnia 2019 roku. Żona czytała dzieciom bajki na dobranoc, gdy na ekranie komputera przeczytałem wiadomość o wydarzeniach w Paryżu. Wszedłem do pokoju dzieci i powiedziałem: „Notre Dame płonie”. I ten krótki komunikat wystarczył, by podkreślić trwogę, którą poczuł w sercu chyba każdy człowiek na Starym Kontynencie, w najmniejszym chociaż stopniu identyfikujący się z jego historią. Nie umniejszał jej fakt, że Kraków dzieli od Paryża 1500 kilometrów. Płonęła Notre Dame, czytaj: płonęła Europa. Dzieliła nas bezpieczna odległość i choć nie byłem nigdy w Paryżu, to czułem, jakby zabierano mi coś cennego. Po krótkiej chwili żona powiedziała do dzieci: „będziecie się uczyć tej daty w szkole”. Dziś jako społeczeństwo polskie zbiorowo odczuwamy chyba ten sam rodzaj napięcia i w stopniu bezprecedensowym w historii ludzkości towarzyszymy narodowi ukraińskiemu w jego walce i woli przetrwania. Czy sił starczy także Zachodowi? Dodać niestety trzeba, że geopolityczna szachownica zaczyna trzeszczeć i wojna u naszych granic może nie być jedyną, w związku z chińskimi aspiracjami na Pacyfiku. A nawet jeśli wojna się skończy, to współczesnym arianom i tak nie będzie lekko ze względu na obniżony standard życia i konieczność budowania dobrobytu własnymi rękami, a nie tylko konsumowania kapitału zebranego przez poprzednie pokolenia. W tytule tego artykułu celowo postawiłem na końcu znak zapytania. Ów „?” jest w tym kontekście znakiem nadziei, że Zachód jeszcze się zmieni. Oby tylko była to zmiana realna i przede wszystkim zmiana na lepsze.
Fot. Adobe Stock
/em