Nie od dziś wiadomo, że nasze social media przeglądają nie tylko znajomi, rodzina i przyjaciele, ale także koledzy i koleżanki z pracy oraz… szef. I to zarówno ten obecny, jak i potencjalny – jeśli jesteśmy na etapie szukania nowej pracy.
Jak to działa?
Użytkowanie social mediów to temat tak rozległy, że można by o nim pisać całe książki, a ponieważ jest zarazem wyjątkowo dynamiczny, trzeba by co tydzień załączać do nich aneks z uzupełnieniami i uaktualnieniami. Nie o tym jednak tym razem. Ciekawym obszarem związanym z funkcjonowaniem social mediów jest ich związek z pracą.
Co istotne, media społecznościowe stanowią część rynku pracy. Za ich pośrednictwem możemy znaleźć zarówno wiele ogłoszeń o pracę, jak i samemu zasygnalizować, że poszukujemy nowego pracownika. Na przykład na Facebooku (który nie cieszy się szczególną popularnością wśród młodych, pokolenia Z [ur. w latach 1995 ~ 2010] – właściwie wszyscy go mają, ale nie są tam zbyt aktywni, gdyż do tego służą im takie platformy, jak Instagram czy TikTok) możemy znaleźć takie ogłoszenia zarówno na grupach zamkniętych, otwartych, jak i na osi czasu naszych znajomych. Nie wiem, czy prowadzono badania naukowe na ten temat, ale jestem przekonany, że dużo większe zainteresowanie wzbudzi w nas ogłoszenie dawnego znajomego ze studiów w stylu: Poszukujemy człowieka na stanowisko takie a takie, dobrze płacą, w ogóle fajna oferta, niż nawet dużo bardziej szczegółowe i rzetelne ogłoszenie na przystanku autobusowym z tytułem Praca szuka człowieka.
A może coś tu nie gra…
Załóżmy, że jesteśmy na etapie szukania nowej pracy i natrafiliśmy na takie właśnie, jak wyżej, ogłoszenie znajomego na Facebooku. Gdy tylko zaczynamy czytać, serce bije mocniej. Przypominamy sobie wspólne chwile spędzone na studiach, wyjścia na piwo, piękne wakacje na Mazurach z ekipą znajomych i zaczynamy myśleć: nie no, to po prostu musi być oferta w sam raz dla mnie! I co się dzieje? Emocje zaburzają nam chłodny osąd. Rozum powinien podpowiedzieć: Chwila, chwila! Co to za praca? Jakie są warunki i wymagania pracodawcy? A gdyby tak się głębiej zastanowić… Skoro stanowisko się zwolniło, a współpracownik ogłasza zaraz wakat na swoim profilu, to może coś tu nie gra? Może ta praca nie jest idealna, a tylko tak ją sobie wyobrażamy poprzez emocjonalne połączenie z dawnym kolegą…? To prawda, że zakładam tutaj najczarniejszy scenariusz, ale chcę w ten sposób zasygnalizować mechanizmy, które z pewnością w nas działają.
Innym „problemem” może być to, o czym wspomniałem na początku: wgląd w social media osób, których nie braliśmy pod uwagę, publikując niektóre treści, np. zdjęcie z plaży czy z luksusowego hotelu w Abu-Dhabi z wakacji marzeń. Nie jest rzadkością, że w procesie rekrutacji ewentualny pracodawca wyszukuje na Facebooku profil kandydata, skąd nieraz dowie się o nim nieporównywalnie więcej niż z oficjalnie dostarczonego CV. Oczywiście, można ograniczyć dostęp postronnych użytkowników Facebooka czy wybranych znajomych do udostępnianych przez nas treści, ale nie wszyscy o tym wiedzą i nie wszystkim chce się w to „bawić” (na marginesie – nasi znajomi widzą treści, które polubiliśmy; pół biedy, jeśli dotyczy to zabawnych piesków, gorzej, jeśli polajkowaliśmy mema, który ironicznie przedstawia głupotę szefa korporacji… tu już uratować nas może tylko dystans przełożonego do samego siebie, skoro nam zabrakło dystansu i namysłu między uśmieszkiem na twarzy a naciśnięciem lajka). Niezależnie jednak od zajmowanego przez nas stanowiska, musimy być świadomi, że to, co publikujemy, może obrócić się przeciwko nam. Ale też nie musi.
Popatrzmy na to chłodno
Social media to zarazem szansa dla poszukujących pracy. Wszak nie musi być tak, że wspomniany wakat w pracy kolegi ze studiów okaże się koszmarem. Może okazać się szczęśliwym trafem, jeśli podejdziemy do tego z głową, a nie emocjonalnie. Pomoże nam w tym szczera rozmowa z zatrudnionym tam kolegą, przejrzenie strony internetowej rekrutującej firmy, a także inne czynniki, które ułatwią nam rozeznanie takiej oferty. Zaletą posiadania social mediów może też być możliwość przynależności do różnych tematycznych grup, na których pojawiają się ogłoszenia o pracę. Niektóre z nich z pewnością są warte uwagi i szukanie pracy w takim miejscu nie musi być wcale gorsze od researchu, który robimy na portalach internetowych z ofertami zatrudnienia. W końcu nic przecież nie stoi na przeszkodzie, aby odszukać na takim portalu to samo ogłoszenie, które znaleźliśmy np. na Facebooku. Myślę wręcz, że odnalezienie go w różnych przestrzeniach internetu potwierdza rzetelność pracodawcy i samego ogłoszenia.
Prawda leży pośrodku
Tak więc ciężko jest jednoznacznie stwierdzić, czy social media są przyjacielem, czy raczej wrogiem ubiegających się o pracę. Wszystko zależy od tego, w jaki sposób dana osoba z nich korzysta i czy jest świadoma, jak wiele informacji można zebrać na jej temat na podstawie treści, które udostępnia. A bądźmy szczerzy – nie zawsze jesteśmy tacy, na jakich kreujemy się w mediach społecznościowych i wyciąganie wniosków na podstawie czyjejś aktywności w internecie może okazać się ogromną pomyłką. Wszak fakt, że ktoś codziennie wstawia swoje zdjęcie na tzw. relację, nie musi oznaczać, że jest totalnym egocentrykiem i liderem. Być może robi to, bo wcale nie jest osobą lubiącą towarzystwo i jedynym sposobem jego komunikacji ze światem są social media… Podobnie fakt, że ktoś nic nie zamieszczał na osi czasu od trzech miesięcy, nie musi zaraz oznaczać, że jest np. w depresji i zamknął się w sobie. Wreszcie, polajkowanie mema, który przedstawia szefa jako nieogarniętego tyrana, a wypłatę pracownika jako niewystarczającą do codziennego życia, nie oznacza automatycznie, że tak właśnie myśli dany użytkownik mediów. Ja sam wielokrotnie przejechałem się na tym, że zbudowałem sobie całkowicie błędny wizerunek danej osoby na podstawie jej aktywności w social mediach, a w rzeczywistości okazała się ona zupełnie inna, niż myślałem. Jako przykład może też posłużyć mój przyjaciel, który w realu jest człowiekiem bardzo otwartym i towarzyskim, a w social mediach nie udziela się w ogóle. To jego świadomy wybór.
Wniosek jest więc taki: bez względu na to, do której grupy należymy – czy tych zamieszczających treści w mediach społecznościowych codziennie, czy prawie nigdy – nie możemy zapomnieć o tym, że ta nasza obecność czy absencja ma znaczenie; i to większe, niż myślimy. Pytanie, jak to wykorzystamy. A na to już każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2024
/mdk