Sutowicz: Czas emocji

2025/11/14
51 Fot. Nadya Ustuzhantceva Adobe Stock
Fot. Nadya Ustuzhantdeva / Adobe Stock

Nie ma co się oszukiwać, ludźmi zawsze kierowały emocje, czasami takie, które wymykały się spod kontroli. Dotyczyły one zarówno życia osobistego – za przykład można podać zbrodnie w afekcie – jak i przestrzeni publicznej, kiedy władca czy rządca nakazywał coś, będąc pod ich wpływem.

Czasami jednak potem tego żałował i pokutował, choć niekiedy nie było mu to dane, bo ci, których skrzywdził, dokonali na nim zemsty, również kierując się emocjami. Historia pełna jest opisów sytuacji dających się zaklasyfikować jako działania emocjonalne. Niemniej od pewnego czasu, przy czym mam tu na myśli jakieś dwa tysiące lat, obszar owej emocjonalności w działaniu kurczył się, choć nie przebiegało to bezboleśnie. W państwach powstawały prawa, opisywano, co wolno, a czego nie. Im wyższy był poziom cywilizacyjny wspólnoty, tym większy kaganiec nakładano też na sprawujących władzę, których generalnie obowiązywało to samo prawo co rządzonych. W końcu doszło do tego, że prawa i obowiązki społeczne oraz prywatne zaczęto ustalać metodą powszechnego głosowania, z tym że wiązało się to z powrotem emocji do życia publicznego.

Prawa człowieka

Prawa człowieka od wieków opisywano w różnych kodeksach. Czasami zastanawiano się nad tym, kim jest człowiek – w znaczeniu: kto spełnia kryteria, by się na prawa „załapać”. Ostatnimi, jakie mogę tu przywołać, są w zasadzie demokratyczne narodowo-socjalistyczne Niemcy, gdzie „twórczo” zajęto się tym problemem na poziomie prawa. Oczywiście również w systemie tzw. demokracji liberalnej takie myślenie się uskutecznia, najczęściej w odniesieniu do dzieci nienarodzonych, a następny w kolejce do rozstrzygnięcia stoi problem eutanazji. Te przykłady mogą posłużyć do ilustracji siły emocji, która zastąpiła w przestrzeni publicznej logiczne myślenie, bo tylko emocjami można usprawiedliwić zachowania tzw. „zwykłych Niemców” względem przedstawicieli innych etni.

Najprościej rzecz ujmując, zdanie logiczne, które zwykliśmy określać mianem implikacji materialnej, jako rzecz najbardziej elementarna przestało być w naszych czasach użyteczne. Bo o prawach i obowiązkach człowieka, tudzież o zakresie jego swobód obywatelskich decydować mają emocje, które wyrażają się również w akcie głosowania.

Ulica

„Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – słynne zdanie Leonii Pawlak, matki Kazimierza z filmu Sami swoi, nie wymaga szczególnego wyjaśnienia. Większość z nas ma przed oczyma obraz wyjazdu na proces w sprawie kota i dwa granaty, które miały wyegzekwować tę sprawiedliwość. Sytuacja była absurdalna, jak to w komedii, ale rzeczywistość chyba ją dogoniła. Jeśli weźmiemy pod uwagę protesty społeczne, które wybuchły po słynnym orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w październiku 2020 roku, to się okaże, że mamy tu jedną z ilustracji owej „sprawiedliwości” babki Pawlakowej. To, że były to niesłychanie emocjonalne wybuchy nienawiści w stosunku do dzieci nienarodzonych, to jedno; drugie, że oberwało się rządowi, który chyba naprawdę przestraszył się skali protestów; po trzecie oberwał Kościół, bo agresja skierowana była zarówno przeciwko samym obiektom kultu, jak i modlącym się ludziom. Dopełnieniem obrazu niech będzie nadzwyczaj łagodne potraktowanie przez wymiar sprawiedliwości sprawców licznych aktów wandalizmu i naruszeń nietykalności osób broniących kościołów. Czy gdzieś tu była logika? Ano właśnie – nie. Ktoś w imię ideologii wykreował emocje, one nie miały nic wspólnego ani z demokracją, ani z prawdą, nikt nie pochylił się nad tym, co oczywiste. Choć tu muszę dodać, że były głosy płynące ze środowisk skrajnej lewicy, nadal głośne, usiłujące przedefiniować „człowieka”, czyli powrócić do logiki, z tym że tej charakterystycznej dla XX-wiecznych ideologii, w tym nazistowskiej. W tym wypadku owa emocja skierowana przeciwko dzieciom nienarodzonym uzyskałaby ex post legitymizację w postaci zapisu, jak rozumiem medyczno-prawnego, że dziecko w łonie matki nie jest człowiekiem. Wiązałoby się to ze zmianą Konstytucji i m.in. Kodeksu rodzinnego, ale to jedno. Po drugie byłoby cofnięciem cywilizacyjnym, w którym nikt nie byłby pewny swego życia, w końcu raz zmieniona definicja mogłaby zostać poddana trybowi trwałej pracy rewolucyjnych prawników, polityków i innych autorytetów.

Co do rzeczonych protestów, to wygasły one tak szybko, jak wybuchły, co wskazuje, że ten, kto emocje wzbudził, po prostu je wygasił – ot taki przyczynek do manipulacji, o którym warto pamiętać.

Wybory prezydenckie i potem

W ostatnim półroczu chyba wszyscy żyli wydarzeniami, jakimi były wybory prezydenckie. Prywatnie ośmielę się stwierdzić, że były one chyba najbrutalniejsze, ale i „najbrudniejsze” w moim życiu. W samej kampanii niewiele było merytoryki, a w pewnym momencie przybrała ona twarz pana Jacka Murańskiego, podniesionego przez urzędującego premiera do rangi autorytetu. Emocje, które wtedy rozhuśtano, nie wygasły wraz z ogłoszeniem wyniku wyborczego, negatywny seans trwał dalej. Czas powyborczy cechował brak uznania nowo wybranej głowy państwa przez część elit politycznych, intelektualnych i prawnych. Wśród licznych propozycji delegitymizacji wyborów i szukania nowych rozwiązań warto szczególniejszą uwagę poświęcić nie tej o przekazaniu władzy prezydenckiej marszałkowi sejmu, co byłoby jakimś rodzajem zamachu stanu, ale tej, którą zaproponował były prezes Trybunału Konstytucyjnego, prof. Andrzej Zoll, wnosząc, by Zgromadzenie Narodowe w uchwale stwierdziło ważność wyborów w Polsce. Gdyby trzymać się tego konsekwentnie i takie rozwiązanie by zaistniało, byłoby ono elementem końca propozycji państwa demokratyczno-liberalnego, którego podwaliny pan profesor budował.

Być może owo rozhuśtywanie emocji i odrzucanie logiki ma właśnie ten głębszy cel, którym jest pozostawienie władzy politycznej i medialnej w jednych rękach – coś w rodzaju dyktatury. O determinacji w tym dziele może świadczyć wypowiedź premiera Donalda Tuska przy okazji lipcowych roszad, jakie przeprowadził w składzie rządu, która była pełna wątków militarnych i uzupełniona refleksją natury eschatologicznej o walce dobra ze złem. Rezygnacja z języka charakterystycznego dla dotychczasowego życia politycznego pokazuje, że w najbliższym czasie język emocji wygeneruje zachowania, które staną się pretekstem do głębszej przebudowy porządku publicznego. Czy to się obozowi rządzącemu Polską uda? Nie wiem, ale wolałbym, żeby nie.

Wszyscy dajemy się ponieść emocjom

Niestety, złe przykłady płynące z życia politycznego nie dają się zamknąć w jakimś pudełku i mają wpływ na inne aspekty życia. Emocja wykreowana w życiu społecznym odbija się wszędzie – w indywidualnych odbiorcach mediów, poddanych swoistemu „praniu mózgów” ze wszystkich stron, ale też, co w kontekście „Civitas Christiana” ma większe znaczenie, w Kościele. Dziennikarze katoliccy, działacze świeccy, ale i księża, a nawet biskupi ustawiają się w tej walce po którejś stronie sporu z zupełnie otwartą przyłbicą. Sami ulegając manipulacji, stają się wbrew własnej woli, jak chciałbym wierzyć, pasem transmisyjnym przekazu lansowanego przez obozy polityczne. Rzeczą bardzo niezdrową dla katolicyzmu jest to, że hierarchowie wchodzą w publiczne spory ze sobą, często podlegając emocjom, którym dają upust, zapominając o zasadzie implikacji, a zapisy katechizmu traktują jak oręże bitewne.

Na naszych oczach wyłania się zupełnie nowa rzeczywistość społeczeństwa na powrót plemiennego, na podobieństwo czasów przedhistorycznych albo wczesnohistorycznych. Tyle że wtedy ludzie o szerszych horyzontach albo ambicjach zaczęli przebudowywać otoczenie i swoją żelazną wolą nakłaniali społeczności do wysiłku edukacyjnego i organizacyjnego. W wypadku naszych ziem bazowali na dorobku chrześcijaństwa, myśli prawnej starożytnego Rzymu i filozofii stworzonej przez Greków, i to te elementy oraz nasza lokalna osobowość nadały kształt przyszłemu narodowi. Trochę tu oczywiście idealizuję, bo owo lokalne podglebie było dość anarchistyczne i indywidualistyczne. Polacy lubili chodzić własnymi drogami, ale w końcu umieli się dogadywać, przecież przetrwali.

Co więc byłoby najlepszym wyjściem? Dyskusja, choćby emocjonalna, ale jednak zakończona podejściem zdroworozsądkowym, zimną kalkulacją, w której jasno sobie powiemy, co jest dla nas, jako wspólnoty, dobre, a co złe – wbrew twierdzeniom niektórych, interes narodowy da się zdefiniować. Jeśli tego nie zrobimy, to „dogadają nas” inni z zewnątrz. Historia uczy nas, że taki negatywny scenariusz też jest możliwy.

Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2025 

/mdk

CCH 4989 2 kwadrat

Piotr Sutowicz

Historyk, członek Rady Nadzorczej Katolickiego Stowarzyszenia "Civitas Christiana", dyrektor Instytutu Katolickiej Nauki Społecznej. 

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#emocje #życie publiczne #życie społeczne #Kościół #polityka #protest #wybory
© Civitas Christiana 2025. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej