Kilka tygodni temu media obiegła informacja, o wybuchu w Rosyjskiej bazie w Nowofedoriwce, znajdującej się na Krymie. W jego wyniku rosyjska Flota Czarnomorska miała ponieść znaczne straty w sprzęcie oraz amunicji, a dodatkowym skutkiem miała być masowa ucieczka rosyjskich turystów z półwyspu. Dosłownie chwilę później dowiedzieliśmy się o wybuchu na lotnisku wojskowym na Białorusi, gdzie siły rosyjskie coś tam straciły, potem było tego więcej – 16 sierpnia na Krymie znowu „coś” wyleciało w powietrze, w międzyczasie było też uszkodzenie mostu kolejowego miedzy Krymem, a - określmy to - „kontynentalną” Ukrainą.
Ciekawe w tym wszystkim jest to, że przynajmniej w odniesieniu do wybuchów w bazach, czy to na Krymie, czy na Białorusi, Ukraińcy wprost się nie przyznali, a Rosjanie w tej kwestii idą im w sukurs. Mimo, że między wierszami strona ukraińska „puszcza oko”, ale żadnej kropki nad „i” ewidentnie nie stawia, a całość przyprawia tak, że na każdy rzut oka wygląda to na złośliwą propagandę.
Nasze media, będące w tej kwestii echem zachodnich, wyjaśniają, że przyczyn takiego stanu rzeczy należy szukać w tym, iż obu stronom jest to na rękę. Po pierwsze gdyby Ukraińcy przyznali, że zbombardowali krymskie lotnisko wojskowe i jego zasoby, tym samym przyznaliby się do posiadania broni, najprawdopodobniej rakietowej, której formalnie nie posiadają. Być może tym samym ujawniliby fakt, że Stany Zjednoczone takiej im dostarczyły – ponoć najprawdopodobniejsze byłyby tu rakiety dalszego zasięgu używane do posiadanych oficjalnie przez Ukrainę systemów HIMARS. Co prawda w Stanach trwa dyskusja na temat tego, czy im takowe przekazać, ale decyzje oficjalnie nie zapadły. Z kolei Rosjanie, uznając zniszczenie bazy za dzieło ukraińskiego ataku rakietowego, przyznaliby się do tego, że ich obrona przeciwrakietowa zawodzi. Tym samym otwarliby pole do dyskusji na temat nawet nie Krymu, ale i możliwości podobnych ataków na terytoriach położonych dużo głębiej w Rosji. Tymczasowo Rosjanie podali informacje o własnych zaniedbaniach, są też skłonni zgodzić się co do tego, że na Krymie działają ukraińskie oddziały dywersyjne, ale nic więcej.
Sytuacja wokół wybuchów na Krymie, czy też dziwnych nieszczęśliwych pożarów i wypadków na terytorium Rosji, pokazuje ciekawy (o ile słowo to jest tu na miejscu) casus. Otóż była jakaś zgoda co do tego, że Ukraińcy mogli bronić się przed atakami rosyjskimi na linii frontu, tudzież w promieniu iluś tam kilometrów od niej, natomiast nie ma zgody, nie tylko Rosji, co zrozumiałe, ale i krajów Zachodu, włącznie z USA, co do tego, by w ramach owej obrony podejmowali ataki w głębi terytorium kontrolowanego przez Moskwę, chyba, że organizowane przez grupy dywersyjne, nazywane niekiedy partyzantami. Sprawia to wrażenie dużej asymetrii konfliktu ze strony ukraińskiej, ale i druga strona jest chyba objęta jakimiś ograniczeniami. Rosja może atakować cele na Ukrainie, ale jak na razie nie wchodzi w etap wojny materiałowej i nie przeprowadza powszechnej mobilizacji, co znakomicie ułatwiłoby jej zadanie, tak samo jak użycie broni bardziej masowego rażenia. Teza, że Rosja nie przeprowadza mobilizacji, bo boi się, że w ten sposób przyznałaby się do klęski, nie do końca mnie przekonuje, a właściwie uważam taką argumentację za wytwór propagandowy. To co ją blokuje to, w mojej opinii, jakiś międzynarodowy układ „antyeskalacyjny”, być może oparty na wzajemnym szantażu czołowych graczy.
Wydarzenia na Krymie powodują, że nie wiem jak pisać o takim „układzie” – czy mamy do czynienia z czasem przeszłym i wybuchy, o których tu mowa są przejściem do nowej fazy wojny ze strony USA, jakimś ostrzeżeniem Rosji, czy też wypadkiem przy pracy, który nic nie znaczy, a to, że wypadek ów zbiegł się z kilkoma innymi to …prawo serii?
Na razie ta wojna jest w niektórych momentach dziwna, ale owa dziwność może się w każdej chwili skończyć a wtedy temperatura się zwiększy, i… no cóż, chyba będzie gorzej.
/mdk