Z cyklu: Pióro rzeczy znalezionych
W Felietonie zapoznawczym, który zapoczątkował moją stałą serię felietonów Pióro rzeczy znalezionych zapisałem, że „jednym z pierwszoplanowych zadań dla publicystów katolickich w dzisiejszej rzeczywistości jest baczne przyglądanie się bardzo widocznemu już sporowi światopoglądowemu. Ten neomarksistowski marsz przez instytucje dziarsko przechodzi przez media, różne agendy i urzędy aż po system prawny”. Jako rzekłem, tak też w niniejszym felietonie wykonuję.
A skąd taki banalny do bólu tytuł? Ano, stąd, że jak słyszę w wielu rozmowach czy wypowiedziach bliższych lub dalszych znajomych, nie zawsze widoczne jest powiązanie współczesnych przemian kulturowych czy mentalnościowych z marksizmem. Jak się wydaje, w świadomości znacznej części społeczeństwa żyjemy w czasoprzestrzeni, w której nie ma już komunizmu czy marksizmu. Kiedy od czasu do czasu, analizując kondycję współczesnej cywilizacji zachodnioeuropejskiej, mówi się o jakimś neomarksizmie i marksizmie kulturowym, można spotkać się ze zdziwionym wyrazem twarzy interlokutora, jakby za chwilę miał wypowiedzieć popularny zwrot: co ma piernik do wiatraka?! Być może Czytelnikowi, który często sięga po publicystykę, zwłaszcza z prawicowej czy katolickiej półki, wydaje się to niemożliwe, ale ciągle trzeba jeszcze przypominać, że w tym konkretnym przypadku piernik i wiatrak jak najbardziej do siebie pasują.
Dzisiaj modne jest przywoływanie postaci wybitnego polskiego historyka prof. Wojciecha Roszkowskiego. Jednak nie odniesiemy się tutaj do słynnego już podręcznika, ale do innej pracy Roztrzaskane lustro - Upadek cywilizacji zachodniej. To pozycja niezwykle ważna. Zbiera i poddaje refleksji, to co już od dawna gołym widać, a co prof. Roszkowski systematyzuje i wprost nazywa w tytule. Tenże upadek opisany poprzez przejawy współczesnej dekadencji. M.in. czytamy o upadku instytucji rodziny, zastąpieniu piękna brzydotą w szeroko pojętej sztuce, dezawuowania autorytetów i zastępowania ich celebrytami czy wreszcie wyrugowaniu chrześcijaństwa z przestrzeni publicznej, a w zamian szerzenie postaw ateistycznych. Tych symptomów można wymienić wiele, ale czy jest jakiś wspólny mianownik? Niestety, tak - to marksizm kulturowy. Mówimy tu o ruchu umysłowym, który z równie wielkim rewolucyjnym zapałem zamierza skończyć to, co nie powiodło się twórcom klasycznego marksizmu. Nie udało się przeprowadzić rewolucji proletariatowi robotniczemu, który jak zauważono był jeszcze zbyt mocno zakorzeniony w chrześcijaństwie? To trzeba było poszukać nowego proletariatu. Wybór padł na grupy społeczne będące notorycznie zantagonizowane z tradycyjnym społeczeństwem. Do pełnienia tej roli predestynowane były wszystkie mniejszości, a w szczególności te seksualne.
W tym miejscu trzeba przywołać dwóch pilnych i pojętnych uczniów Wiecznie Żywego - naszego bratanka z Węgier György Lukácsa i mieszkańca słonecznej Italii Antoniego Gramsci. To nim w dużej mierze „zawdzięczamy” rozpalenie na nowo rewolucyjnego ducha ze wspomnianym proletariatem wedle ściśle wytyczonego planu. Jak napisał w książce Marksizm kulturowy Dariusz Rozwadowski: „Ten plan wymagał cierpliwości i czasu, bo polegał na tzw. długiej drodze przez instytucje, sztukę, kino, teatr, szkołę, uczelnię, media. Wszystkie te sfery należało przejąć i wtedy rozpocząć edukowanie społeczeństwa, co w końcowym efekcie ma doprowadzić do sytuacji, w której ludzie sami z radością przyjmą rewolucję”. Jak się wydaje bogate społeczeństwa Zachodu, pogrążone w konsumpcjonizmie, rzeczywiście z pewną radością rewolucyjne przemiany kulturowe przyjęły. My do niedawna byliśmy nieco z tyłu. Ale, co udowodniły swego czasu masowe demonstracje kobiet z antychrześcijańskim i wulgarnymi hasłami, omawiana przez nas kulturowa rewolucja może się w Polsce rozprzestrzenić – nomen omen! – błyskawicznie…
/mdk