Historia jako przedmiot często spotyka się z krytyką, że nie odkrywa nic nowego. Z drugiej strony, sporo dyskusji rozpoczyna się od tego, jak rzecz się miała w dawnych czasach. Z kolei jeszcze inna grupa śmiało uznaje, że historia kołem się toczy, a żeby zrobić krok naprzód należy cofnąć się do tyłu. Niezależnie jakie stanowisko się przyjmie, ostatecznie padnie stwierdzenie, że to właśnie historia osądzi wynik, a przecież to w błędach poprzednich pokoleń widzi się przyczynę teraźniejszych niepowodzeń, czy zatem w perspektywie czasu każda decyzja okazuje się złą?
Moją myśl kieruję wobec dwutysiącletniej historii Kościoła, do której wielu podchodzi z dużą dozą rezerwy, albo upatrując w niej wiele zagrożeń dla człowieka każdych czasów, albo z powodu uwag na tle metodologicznym, szukając w każdej linijce złej woli skryby chcącego zataić pewne wątki. Nie chciałbym w żadnej mierze prowadzić tutaj apologii niechlubnych wątków z życia ludzi różnych wieków (Kościół to ludzie), bo powstało naprawdę sporo obszernej literatury na najbardziej palące wątki, jednakże ogromnym zaniedbaniem byłoby nie zauważenie, że w ciągu tych dwóch tysięcy lat nie było momentu, aby choć jeden święty nie kroczył po ziemi. Stąd też płynie jasny wniosek, że i teraz ktoś taki (myślę, że więcej niż wielu) kroczy drogą do Pana. Stawianie pod trybunał czasu historii Kościoła w pewien sposób zaprzeczyłoby jego diachroniczności, z drugiej jednak konieczne jest rozliczenie błędów, które niewątpliwie były.
Deptanie przeszłości ołtarzy, jak pisał Asnyk, nie jest sposobem przemiany Kościoła, gdyż rewolucja nigdy nie była ideą wiary. Trzeba sobie drastycznie to uświadomić, iż wszelka nagła zmiana o 180 stopni budzi myśl, że w poprzednim systemie było źle, w przypadku wspólnot religijnych może dojść do zachwiania dogmatu i stałości. Kiedy pojawia się myśl o zupełnej zmianie, wówczas przychodzi też wniosek, że dotychczas czas był marnowany. Nie zawsze jest to oczywiście tak literalne postawienie sprawy, jednakże ta lekka hiperbola ukazuje pewną ludzką tendencję. Wystrzegać się też trzeba myśli, że zmiana zawsze prowadzi ku lepszemu. Owa „trucizna przemiany” napędza radykalizm wprowadzania nowości, w sposób bezrefleksyjny, gdzie już początkowo obrany kurs pozostaje daleko, w stosunku do tego który przyjęto z czasem.
Nie chodzi również o laudację stagnacji, ponieważ Kościół to rzeczywistość dynamiczna, która jednocześnie ukazuje stałość. Znaczenie tego, zdawałoby się, paradoksu jest znaczne – sól ziemi. W nim człowiek odnajdzie spokój, bo nie musi dalej biec, może się po prostu zatrzymać, co obecnie jest niemożliwe. Jednak nie może być tak, że chwilowa przerwa w wędrówce stanie się ostatecznym celem – ktoś, kto szuka „świętego spokoju” nie odnajdzie się w żadnej wspólnocie wiary, nie można dążyć do celu jednocześnie wyłącznie stojąc. Już sam fakt, że nie ma obecnie kwestii, która nie stałaby się celem narzekania, pobudza do refleksji nad jakąś przemianą, zatem jak Chrystus zmieniał świat religii, tak i Kościół musi zmieniać swoje wnętrze.
Ostatecznie chyba trzeba uznać, że warunek osądu przez historię nie może nas zatrzymywać w podjęciu działania, ponieważ jesteśmy znawcami wyłącznie teraźniejszości, laikami wiedzy o przeszłości i co najwyżej prorokami dla niepewnej przyszłości. Oczywiście należy się liczyć zarówno z tradycją wieków i tymi, którzy odczują skutki tego co zaczęliśmy, lecz jeśli nic nie zmienimy, to zaprzepaścimy wszystko cośmy otrzymali od przodków i jednocześnie istnieje zagrożenie, że nie przekażemy nic przyszłym pokoleniom.
/mdk