Nie ma wątpliwości w tym, że każda relacja musi być w jakiejś mierze celebrowana, czy to ta z Bogiem przez modlitwę, czy z drugim człowiekiem w różnych wymiarach działania. O ile całą rodzinę najczęściej jednoczy przy wspólnym stole jakaś uroczystość bądź urodziny, tak ze znajomymi czy przyjaciółmi jest to kwestia dogadania daty, tak po prostu. Wtedy to my niejako kreujemy święto, a nie ono sprawia, że się spotykamy.
Częstym zjawiskiem, jakkolwiek to nie zabrzmi, jest konflikt interesów stron. Mam tu na myśli fakt, że wraz z upływającymi latami, w jakiejś mierze upływa też wolny czas. O ile mając lat naście, czy dwadzieścia parę już pojawiają się przeszkody w postaci studiów i pracy, tak w kolejnych latach dochodzą dzieci i pewne „stabilitas”, które zdają się być sytuacją komfortową w codziennym życiu. A chociaż przyjaciel wciąż znajduje się w okolicy najważniejszego punktu piramidy wartości, to wszystkie okoliczności jakoś formalizują te relacje. Tym samym rzadkością staje się czas spędzony z niespokrewnionymi najbliższymi (ot taka autorska, skrócona definicja przyjaźni).
I tutaj należałoby wprowadzić brutalny rozłam na przyjaźń przed i po ustabilizowaniu. Świadomy jestem niedoskonałości tej granicy i tym bardziej sformułowania, ale jakoś trzeba nazwać ten podział na dwa istotne okresy. Bowiem w obu przypadkach zawsze spotkanie okazuje się wielkim świętem. Zacznę od zarysu, zdaje się, prostszego - w późniejszych latach sama rzadkość tego czasu spędzonego z przyjaciółmi powoduje jego szczególną wyjątkowość. W jeden wieczór nadrabia się czas nawet kilku miesięcy, a jeszcze dodając wspomnienia sprzed laty, dokonuje się swego rodzaju wędrówka w czasie.
Jako że jednak jestem jeszcze w tym pierwszym przedziale, to opiszę coś, z czym się mierzę, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Oczywiście młodzi ludzie też mają wiele na głowie, pełen etat pracy, a niejednokrotnie jeszcze dodatkowo dwa kierunki studiów. Istna hybryda znana wielu w Polsce. Mimo to nie należy wątpić, że spotkania w gronie niespokrewnionych najbliższych bywają częste, co nie zmienia faktu, że można je nazwać świętem, czasem dopiero z perspektywy czasu. Z czego to wynika? Tu należy zwrócić uwagę na niesamowitą radość i wzajemne napełnienie żywotną siłą pośród wielu problemów wchodzenia na ścieżkę kariery, szukania mieszkania etc. Może trafnym będzie tu porównanie do swego rodzaju szabatu, bowiem w trakcie tego święta niejako wychodzi się z codziennych trosk i pozwala na odpoczynek, na luz. Niezależnie jednak od perspektywy, owe indywidualne święta pośród codzienności są niezwykle istotne.
Na mojej półce literatury o relacjach przyjacielskich jest wiele pozycji, ze względu na treść, jednak patrząc na sam kontekst słów zachwycające jest, jak bardzo sugestywną się staje i forma. Najpierw jeden z pierwszych traktatów opiewających wokół tej tematyki, czyli Laelius Cycerona, niesamowite dzieło zawierające jedną z pierwszych definicji przyjaźni - Amicitia est enim ex plurium rerum consensu, quae humanam attingunt naturam, cum benevolentia et caritate ("Przyjaźń jest zgodnością w wielu sprawach, które dotyczą ludzkiej natury, wraz z życzliwością i miłością”). Do tej definicji jeszcze wrócimy w innym artykule, ale zauważmy wspomnianą formę – tak wielkie dzieło jest opisem… spotkania i ma formę rozmowy. Nie będzie dla mnie nietrafnym zarzutem, gdy ktoś powie, że to normalny sposób dla tamtego okresu literatury (hmm… a może właśnie niezwykły sposób – trafna intuicja autorów, że wielkie rzeczy rodzą się w dialogu i przyjaźni).
Idźmy w takim razie do wczesnego chrześcijaństwa, wielokrotnie już poprzednio wspomniane dzieło Jana Kasjana jest niczym innym jak dialogiem z Abbą. Forma też niby klasyczna dla literatury pustelniczej, ale czyż Abba nie był przyjacielem, tym bardziej przyjacielem duszy? Dalej wejdziemy do średniowiecza i prawdopodobnie najpiękniejszego dzieła o przyjaźni z tego okresu, czyli „Przyjaźń duchowa” Elreda z Rivleaux. Znowu dialog i znowu zarzut, że przecież to nawiązanie do Cycerona, lecz czemu musimy przyjąć negatywną perspektywę obowiązku wpisania się w ramę formy literackiej, zamiast otworzyć się na myśl, iż chodzi o coś więcej. Na koniec przywołam coś w miarę współczesnego – „Siddartha” Hessego. Chyba najpiękniejsza powieść, jaką miałem w ręce, a szczególnie opis momentu ostatniego spotkania przyjaciół.
Chociaż do okresu bożonarodzeniowego jeszcze daleko (mimo, że na półkach sklepów już stoją Mikołaje), to przy okazji tego artykułu przypomniały mi się klasyczne słowa drugiego dnia świąt: „święta, święta i po świętach”. W przyjaźni święto trwa przez całą relację, a każde spotkanie jest jego celebracją. A chociaż pozostając (jak Hieronim) w odosobnieniu, można utrzymywać przyjaźnie na wysokim poziomie, to nawet święty ze Strydonu wyrażał w listach swoje cierpienie, że nie może zobaczyć się osobiście, bo wiedział, jak cennym darem dla człowieka jest spotkanie, jaką radością jest, gdy bratnia dusza stoi obok.
/ab