To, co chcę zawrzeć w niniejszym tekście i zaproponować Czytelnikom, siedzi we mnie od dłuższego czasu, mianowicie od końcówki lutego tego roku. Uszczegółowiając: od rozpoczęcia ofensywy rosyjskiej na Ukrainie. Noc z 23 na 24 lutego poprzedziły nerwowe wiadomości medialne, debaty eksperckie, sprowadzające się do kolokwialnego pytania: wejdą, czy nie wejdą? Jak wiemy weszli i na wieść o tym skojarzyło mi się przemówienie radiowe, które przywoływałem tydzień temu, zaczynające się od słynnych słów: „A więc wojna”.
Wtedy w lutym pomyślałem też o dalszej części tego przemówienia i wciąż nie traci ono na aktualności. Chodzi mi o fragment: „Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy”. Od przełomu lutego i marca osobiście twierdzę, że te słowa dotyczą nas niemal w tym samym stopniu, co broniących się Ukraińców. Czy to przesada? Według mnie niekoniecznie. Niezbyt lubię historie alternatywne, ale rozważmy co by było, gdyby Kijów padł i dziś wzdłuż całej naszej wschodniej granicy stałyby wojska rosyjskie. Albo na całej granicy trwałyby działania destabilizujące, które w tym momencie prowadzone są z terenu Białorusi.
W zasadzie błędem jest pisanie o tym w kategoriach historii alternatywnej, czy w ogóle zakładanie, że taka groźba przeszła już do historii. Wojna wciąż trwa i choć wszystkie znaki wskazują na brak możliwości jej rozstrzygnięcia w postaci zajęcia całej Ukrainy, ale trzeba być przygotowanym na różne scenariusze. Dochodzi stale podgrzewana groźba użycia broni jądrowej. Obok tego istnieje zagrożenie, w pewnym sensie nieco niedoceniane, a mianowicie dotyczące działań dywersyjnych na terenie Unii Europejskiej. W dobie wybuchających gazociągów gdzieś z tyłu głowy pojawia się chociażby kwestia bezpieczeństwa naszego Baltic Pipe. Nie mówię, że na pewno coś się tam stanie, ale z pewnością prawdopodobieństwo ataku na tę instalację wzrosło.
Z jednej strony mamy wielkie zaangażowanie państwa polskiego w dostarczanie zaopatrzenia i uzbrojenia na Ukrainę. Nasz wkład jest tutaj nie do przeliczenia, w tym sensie, że tylko z naszego terytorium jest możliwość transportu takiej ilości sprzętu. Słusznie mówi się, że Podkarpacie jest hubem, centrum logistycznym walczącej Ukrainy. Równocześnie Rzeczpospolita podpisuje gigantyczne kontrakty zbrojeniowe, a MON wprost mówi, że są to przygotowania do ewentualnego starcia z armią rosyjską. Naród, czy jak kto woli społeczeństwo, również włączył się w pomoc. Dostrzec można tutaj dwa główne obszary: zbiórki pieniężne i rzeczowe oraz przyjęcie uchodźców.
Oczywiście życie toczy się dalej i pojawiają się opinie negujące sens naszego zaangażowania w ten konflikt oraz sprzeciwiające się obecności Ukraińców w Polsce. Zawsze tak było i zawsze tak będzie, że ścierają się różne opinie. Jest to naturalne i pod wieloma względami także korzystne. Stwierdzić można chyba, że opinii publicznej nieco ta wojna spowszedniała i głównym tematem znów stają się raczej rozwody i nowe związki celebrytów, jakieś skandaliki, podróże influencerów itp. I, pomijając bezwartościowość takich informacji, to nawet dobrze, że nie myślimy tylko o wojnie. Byle nie przesadzić w drugą stronę. Bo teraz mamy ten komfort, że nasza wojna toczy się nie na polskiej ziemi. Dokładnie tak: „nasza wojna”. Obecnie jesteśmy w stanie wojny z Federacją Rosyjską, czy też, żeby wyrazić się zgodnie ze stanem prawnym: jesteśmy w fazie starcia, konfrontacji. Walki o to, czy dotrze do nas ruski mir. Czy tego chcemy, czy nie.
/mdk