Waldemar Smaszcz |
Franciszek Karpiński dla większości nawet wykształconych Polaków to poeta z odległej przeszłości, z której ocaliliśmy bodaj jedynie Jana Kochanowskiego. Mistrz z Czarnolasu był wszakże nie tylko kamieniem węgielnym, ale i milowym naszej poezji, tym twórcą, dzięki któremu nadrobiliśmy nieprzebyty wręcz dystans do literatury krajów romańskich wyrastającej z tradycji antycznej.
Zebrane w osobnym zbiorku Pieśni nabożne same w sobie stanowią fenomen duchowy i literacki. Przypomnijmy, co mówił o tej części dokonań poety Jan Lechoń w słynnych wykładach paryskich, wygłoszonych nad Sekwaną po klęsce wrześniowej:
„Cały naród polski zna […] na pamięć i śpiewa Wszystkie nasze dzienne sprawy, Kiedy ranne wstają zorze, przede wszystkim zaś ową kolędę potężną, owego poloneza religijnego, w którym zarówno muzyka, jak i słowa są podniosłe, doskonałe, stanowią całość tak polską, że po prostu nierozdzielną od naszego zbiorowego życia. […] Jest przede wszystkim w tej poezji owa wiara polska, której dał Karpiński, nic nie ujmując z jej bezpośredniości i prostoty, ton wspaniale uroczysty, znów polskiej duszy jakże właściwy. Jest w owych niebywałych słowach: ťniemało cierpiał, niemało, żeśmy byli winni samiŤ zawarta całego narodu i każdego z nas spowiedź i rozgrzeszenie, które ze zbiorowego śpiewu tej kolędy czynią akt skruchy i sam w sobie potężny akt religijny”.
Nie wiadomo, co bardziej podziwiać: tonację wypowiedzi czy przenikliwość Lechonia, który tak wysoko stawiając Pieśń o Narodzeniu Pańskim (mogłaby stać się naszym hymnem narodowym!), wydobył z niej frazę… mówiącą o odkupieńczej męce Syna Bożego! Bo istotnie, nie kwestionując wielkości kolędy Bóg się rodzi, należy zauważyć, że to właśnie pieśni pokutne najpełniej ujawniają źródła twórczości religijnej Karpińskiego. Jest w nich kontynuatorem najdawniejszych naszych tradycji – średniowiecznej poezji pasyjnej. Nie mógł czerpać z renesansu, gdyż tego rodzaju poezja wówczas wręcz nie istniała, barok zaś, jeśli idzie o ten nurt, także nawiązywał do dokonań wieków średnich.
Wszystko to potwierdza wyjątkową rolę przełomu, jaki się dokonał w duchowości europejskiej na progu odrodzenia. Był to prawdziwy przewrót, który można nazwać powtórną utratą raju. Człowiek średniowiecza, żyjąc na Ziemi, znajdował się blisko Boga, i to na co dzień, nie od święta. Otwierając się zaś na świat pod wpływem nowych idei, nieuchronnie się od Boga oddalał. Tym razem nie został więc wypędzony raju, a go utracił.
Człowiek nie może być niczyj; niejednokrotnie powtarzał Jan Paweł II: „Człowiek nie może siebie sam do końca zrozumieć bez Chrystusa. Nie może zrozumieć, ani kim jest, ani jaka jest jego prawdziwa godność, ani jakie jest jego powołanie i ostatecznie przeznaczenie”.
Poeta raju utraconego
Właśnie to przekonanie odnajdziemy w poezji Franciszka Karpińskiego, który z ogromną prostotą pisał: „Człowiek drogę cnót porzucił, / Z Niebem i z sobą się skłócił”; odwracając się od Boga, najbardziej skrzywdził siebie. Można w tym dostrzec polemikę z myślą filozoficzną oświecenia. Wydaje mi się jednak, że nie tylko o to w tym chodziło. W naszych świątyniach, mimo wielkich przemian społecznych, naukowych i kulturowych epoki zygmuntowskiej, wciąż śpiewano pieśni powstałe znacznie wcześniej. Badacze przemian w literaturze raczej tego nie dostrzegali, skupieni – co wydaje się oczywiste – na nowych tendencjach ideowych i artystycznych. Patrzenie zaś wyłącznie do przodu – mówiąc żartem – bywa czasem zgubne: możemy nie zauważyć, co mamy pod stopami i albo potkniemy się o przeszkodę, albo podepczemy coś, co warte jest zachowania.
W pieśni adwentowej „grzechem Adama ludzie uwikłani, wygnańcy z raju”, błąkali się „wśród okropnej nocy”, aż Panna „pokorą i oczy skromnemi Boga samego ściągnęła ku ziemi”. Poeta nie omieszkał wszakże dodać:
Nie naszą jaką zasługą ściągniony,
Miłość Go sama wiodła w ziemskie strony;
Wziął ciało ludzkie, z nim ból, niedostatki;
Zbratał się z nami, był Synem u Matki.
„Jakie to piękne – pisał ks. Jan Twardowski, który uważał Franciszka Karpińskiego za najbliższego sobie poetę – Bóg zapragnął przeżyć człowiecze życie od początku do końca, doświadczyć wszystkiego, co jest udziałem człowieka”. A nawet znacznie więcej, dodajmy. Syn Boży narodził się, by świat odkupić swoją męką i śmiercią krzyżową. Przywołajmy tu słowa, jakie w ostatniej części Tryptyku rzymskiego Jan Paweł II kieruje do Abrahama wstępującego na wzgórze, by złożyć ofiarę z jedynego syna Izaaka: „…jest taka granica ojcostwa, taki próg, którego ty nie przekroczysz./ Inny Ojciec przyjmie tu ofiarę swego Syna”
Ofiara krzyża to jednocześnie wyniesienie Chrystusa nad ziemię i „wygnańców Ewy”. Trwało ono wszakże krótko, tyle tylko, by „dług Adama” został „spłacony”. Ale nawet odchodząc do Ojca, Chrystus nie zostawił nas samych, pozostał w eucharystii. Człowiek mógł odtąd w każdym momencie zwrócić się do swego Pana. W Pieśni o wielkości Boga, a nikczemności człowieka poeta pisał:
Przecież chociażem istotą tak małą,
Pójdę do Ciebie, twa dobroć mi znana!
I wlać mi chciałeś jakąś duszę śmiałą,
Co się chce przedrzeć do samego Pana.
Prostota, z jaką Franciszek Karpiński mówi o relacjach człowieka z Bogiem, jest doprawdy niezwykła. A przy tym, co to jest za słownictwo! – chciałoby się zawołać. Człowiek zwraca się do Pana z determinacją znaną z Nowego Testamentu, kiedy poszczególni ludzie potrafili – powtórzmy – „przedrzeć się” przez tłum, by dotknąć szaty Chrystusa, dostać się z chorym przez dach domu, w którym przebywał. A to wszystko czynili z wiarą, że ich nie odtrąci.
Z taką właśnie wiarą autor Pieśni nabożnych wciąż „szuka Boga koło siebie”, ale – dodajmy – nie tylko dla siebie:
Gdzie będą Twoi aniołowie stali,
Pójdę, i jak im przypomnę z daleka
Ich towarzyszów, co poupadali,
Nad ułomnością zlitują się człeka.
„Ufność w Bogu” – by przywołać słowa podtytułu Psalmu 90 – wydała bodaj najpiękniejsze strofy, jakimi niezmiennie zwracamy się do Boga: „Kto się w opiekę poda Panu swemu,/ I całym sercem zawsze ufa Jemu,/ Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga,/ Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga”. Ta ufność sprawiła, że długo przed objawieniami św. Faustyny usłyszeliśmy słowa, które określiły wręcz chrześcijaństwo przełomu naszych wieków. Poeta przed 1792 r. napisał Pieśń o miłosierdziu Boskim zakończoną słowami: „Ufam Boże, że nie zginę,/ Tyś dla grzesznych zstąpił z nieba”.
Arcykolęda
Franciszek Karpiński wciąż powracał do owego niepojętego przejawu miłości Boga do człowieka ujętego najkrócej jak tylko można: „Bóg się rodzi”. Bóg, który nie ma początku ani końca, narodził się z ziemskiej matki! Ks. Twardowski widział w tym „zawrotną prawdę, najgłębszą, najbardziej zaskakującą intelektualnie”, której „nie można zrozumieć ani wymyślić, musiała zostać objawiona”. Karpiński, choćby nie napisał nic więcej niż Pieśń o Narodzeniu Pańskim, pozostałby w polskiej mowie jako poeta jedyny, wyjątkowy. Nie znamy bowiem równie głębokiego wyrazu przyjścia Syna Bożego na świat niż to – jak napisał Leszek Długosz – „zuchwałe wręcz jako zabieg artystyczny” spiętrzenie antytez, co „dało rezultaty zdumiewające”. Bo też poecie nie szło o efekt artystyczny, a o prawdę.
Strofa ta niejako przesłoniła pozostałe, dalekie już od jej napięcia emocjonalnego, co tylko potwierdza, że nie olśnienie czytelnika było celem autora. Stonowany charakter dalszej wypowiedzi poety wcale jej nie pomniejsza, o czym wydaje się świadczyć zwyczaj bodaj częstszego nawet śpiewu strofy ostatniej, na zakończenie Mszy św. Z tym, że w pewnym momencie nastąpiła niewielka leksykalnie, ale jakże istotna semantycznie zmiana. Autor napisał: „Błogosław […] Twoje wioski z miastami”, Twoje, czyli Boże, a to coś zupełnie innego niż – jak dziś śpiewamy – „wszystkie”.
„A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami”
Franciszek Karpiński ukazuje Boga przychodzącego do swojego ludu także w innych utworach, z których najbardziej znana jest Pieśń na procesję Bożego Ciała:
Zróbcie Mu miejsce: Pan idzie z nieba! Pod przymiotami ukryty chleba.
Zagrody nasze widzieć wychodzi I jak się dzieciom Jego powodzi.
Ostatni z cytowanych dwuwierszy to niemal powtórzenie omawianej tu strofy z kolędy Bóg się rodzi. Chrystus, jak wcześniej porzucił szczęście nieba, by wejść „między lud ukochany” i dzielić „z nim trudy i znoje”, tak teraz, opuszcza tabernakulum i idzie między swój lud, pragnąc w zamian tylko jednego – serca człowieka.
Od ponad dwu wieków rozbrzmiewają w naszych świątyniach pieśni, które – powtórzmy – okazały się najtrwalszym dokonaniem Franciszka Karpińskiego. Tak popularne niegdyś sielanki, zniewalające wręcz swoją urodą, jak Laura i Filon czy Przypomnienie dawnej miłości, odeszły bowiem w przeszłość wraz z epoką polskich dworków.
Warto na zakończenie przypomnieć, co o Pieśniach nabożnych napisał król Stanisław August, któremu poeta przesłał tę książeczkę na imieniny:
„Każde dzieło WPana było dla mnie szacownym i miłym dla wysokich myśli, gładkości rymu i czystej moralności, te jednak jest milszym dla tego samego, że stawszy się z czasem powszechnym głosem, będzie uczyć naród obowiązków względem Boga i ludzi, czystych obyczajów i miłości ojczyzny”.
Trudno o trafniejszą ocenę dzieła, które – by jeszcze raz użyć słów ks. Twardowskiego – okazało się „tak wielkie, że aż anonimowe”.