Mateusz Gmiterek |
Budowane dziś miasta są miejscem sprowadzającym zgubę swoich mieszkańców i siebie
Czego może nas nauczyć opowieść o zniszczeniu Sodomy? Lucas van Leyden, Lot i jego córki
Szczególnie nocą miasto przyciąga nas jak świeca ćmę. Wabi swoim blaskiem, blichtrem, obietnicą światowego życia. Kusi ludzi różnych stanów. Jednak wielu z nich, krążąc zbyt blisko, zwyczajnie znika. Czym jest dzisiaj miasto? Czy zawsze takie było w myśl sentencji nihil novi sub sole. Czy miasto jest rzeczywiście niebezpieczne w sposób duchowy?
Sodoma
W 19. rozdziale Księgi Rodzaju Bóg niszczy miasta. Sodoma i Gomora znikają z powierzchni Ziemi. Dzieje się tak za sprawą „mężczyzn młodych i starych” (Rdz 19,4), którzy wbrew Bogu mieli zamiar dopuścić się znieważenia niebiańskich gości Lota. Mieszkańcy nieszczęsnej Sodomy, w której nie znaleziono nawet dziesięciu sprawiedliwych, podnieśli rękę nie tylko na część aniołów zesłanych przez Pana, ale też na zwyczaj, o którym mówi Lot: „Bracia moi, proszę was, nie dopuszczajcie się tego występku (…), bylebyście tym ludziom niczego nie czynili, bo przecież są oni pod moim dachem!” (Rdz 19,7). Zwyczaj udzielenia gościny pojawia się w całym Starym Testamencie i jego przestrzeganie jest oczywiste dla pobożnych Żydów, bo tak jak Jahwe przyjął pod opiekę naród wybrany po opuszczeniu przez niego Egiptu, tak nakazem było przyjęcie gościa i zadbanie o niego. Aniołowie ostatecznie nie dopuścili do zła planowanego przez mieszkańców Sodomy, ostrzegli też Lota, by wraz ze swoimi bliskimi uszedł z miasta.
Jeśli historia Sodomy jest przypowieścią, to co poprzez nią chce nam powiedzieć Bóg? Przecież nie to, żebyśmy w ogóle nie budowali miast, inaczej w Apokalipsie nie słyszelibyśmy o wizji Nowego Jeruzalem. Może chodzi o to, żeby nie poddać się miastu ziemskiemu, zasadzkom, na jakie możemy się w nim natknąć i tu na Ziemi, nie popaść w zatracenie jak sodomscy „mężczyźni młodzi i starzy”.
Czego jeszcze może uczyć nas opowieść o zniszczeniu Sodomy?
Starotestamentowy nakaz gościnności uczył, że gość nie tylko nie był intruzem, ale kimś wyczekiwanym. Przyjrzyjmy się życiu na polskiej wsi, gdzie od wieków panuje zasada „Gość w dom, Bóg w dom” (vide „Legenda o Piaście Kołodzieju”), gdzie ludzie zawsze byli bardziej otwarci na siebie nawzajem i potrzeby innych. Na przykład żniwa to była wspólna praca całej wsi, zarówno na własnych polach, jak i sąsiada. Reguły i zasady wpajane od dziecka sprawiają, że ludzie mają określony stosunek do otaczającej rzeczywistości. Gdy przyjrzymy się ludziom z prowincji, którzy przybywają do wielkich miast rozpocząć „nowe życie”, zauważymy, że często ci ludzie starają się żyć według innych, miejskich zasad. Boją się być kimś nietypowym, odmieńcem.
Asfaltowa dżungla
Czy właśnie tym jest miasto? Miejscem sprowadzającym zgubę na swoich mieszkańców i siebie? Ktoś powie, że to bardzo radykalny przykład. Może, ale czy i w bardziej współczesnych nam czasach sprawy nie miały się podobnie albo gorzej? Spójrzmy na Amerykę lat 30. i 40. ubiegłego wieku. Najłatwiej będzie nam to zrobić za pośrednictwem bardzo charakterystycznego dla ówczesnego kina noir. Ten gatunek z jednej strony zapewnia widzom sensacyjną rozrywkę, a z drugiej poprzez swój naturalizm jest dobrym przedstawieniem mentalności i psychiki bohaterów. Film w reżyserii Johna Hustona „Asfaltowa dżungla” oparty na motywach powieści W.R. Burnetta przedstawia historię Diksa. Poznajemy go pod koniec burzliwego życia. Dix pochodził z prowincji. Był dumnym człowiekiem. Gdy przyszedł do bukmachera, żeby kolejny raz postawić na wyścigach konnych na „pewniaka”, a ten popisując się przed gościem, obsztorcował go i potraktował z góry, Dix obrażony wyszedł. Nie umiał się poruszać wśród niuansów miejskiego życia, dogadywać się z ludźmi pokroju drobnych bukmacherów i złodziejaszków, a gdy trzeba, grać pokornego.
To, co tak naprawdę powoduje Diksem, ukazuje poranna scena, gdy rozmawia ze swoją koleżanką – kolejną rozbitą duszą zagubioną w mieście. Po tej rozmowie padają znamienne słowa: „Pierwsze, co zrobię, to zmyję z siebie cały ten miejski brud”. Chyba nie da się zwięźlej wyrazić swojej opinii o mieście. W mieście Diksa wszystko idzie nie tak, jak powinno. Mężczyzna, który kocha wieś i konie, w mieście może co najwyżej postawić na kolejnego Pampoona, ale też tylko po to, żeby wszystko jeszcze raz przegrać. W mieście jest więcej ludzi rozbitych, wykorzenionych. To wynika ze sposobu życia, spędzania wolnego czasu, ale też z powodu utraty kontaktu z rodziną. Dix to błędny rycerz, szukający swojego Graala, walczący o swoje dziedzictwo, walczy z miastem jak z wiatrakami. Ostatecznie przegrywa.
I dziś do miast ciągną, choć może dziś bardziej jest to Londyn niż Warszawa, ludzie tacy jak Dix – zdesperowani i do tego zmuszeni okolicznościami albo też uwiedzeni ich blichtrem, ale często rzeczywistym urokiem i możliwościami. Wielu porzuca własne tradycje, czy to z przymusu – wielu z takich przesiedleńców nie umie odnaleźć się w mieście, szczególnie poza granicami. Czasem nie starcza im sił, aby żyć po swojemu, tak jak ich kiedyś uczono albo też z pragmatyzmu – traktując tradycję jako niepotrzebne brzemię – często „brzemię polskości”. Pozbywając się go, stają się tym, kim są wszyscy ludzie wokół – jakkolwiek ich nazwać – „europejczykami”, „postępowcami”, „kosmopolitami”. Jednak zapominają, że takie życie w niezgodzie ze sobą uczyni ich przede wszystkim nieszczęśnikami. W tym właśnie kryje się niebezpieczeństwo duchowe miast.
Pruitt-Igoe
Na początek trochę historii. W latach 40. i 50. Saint Louis było uważane za przeludnione, 85 tysięcy ludzi żyło w kamienicach z XIX wieku, notowano odpływ klasy średniej na przedmieścia, określany też w Stanach jako „white flight” z racji tego, iż większość ówczesnej amerykańskiej klasy średniej miała biały kolor skóry. Miasto postanowiło zrewitalizować opuszczane dzielnice oraz zatrzymać odpływ ludności. Ogólnie projekt Pruitt-Igoe zakładał budowę 33 jedenastokondygnacyjnych budynków z wielkiej płyty rozłożonych symetrycznie na obszarze 23 hektarów. Za projektem stał Minoru Yamasaki, późniejszy projektant bliźniaczych wież WTC. Wtedy była to jego pierwsza niezależna budowa. Budowę zakończono w 1955 r. Mieszkania w wieżowcach były niewielkie, w całym kompleksie było ich 2870. W budynku były wspólne pralnie, suszarnie, system segregacji odpadów itp. Koszt tej inwestycji wyniósł 36 milionów dolarów. Mimo to liczba zajętych mieszkań nigdy nie przekroczyła 60 proc. ogólniej ich liczby. Dlaczego ludzie, którzy opuścili XIX-wieczne kamienice, często slumsy, nie chcieliby zamieszkać w „idealnym mieście”?
Najbliższe dekady pokażą, jaki wpływ ma obecna gorączka deweloperska
Pod koniec lat 60. osiedle Pruitt- Igoe było niemalże opuszczone. A stało się to z powodu ogromnego wzrostu przestępczości na samym osiedlu. W 1971 r. mieszkało tam zaledwie 600 ludzi w 17 budynkach. Trudno zrozumieć, dlaczego do tego doszło. W tym samym czasie osiedle Carr Village o podobnym zarysie demograficznym było niemalże w pełni zasiedlone. Pruitt-Igoe było zaprojektowane w myśl najbardziej postępowych idei modernistycznych zawartych w tzw. Karcie Ateńskiej w 1933 r., pod przewodnictwem słynnego architekta le Corbusiera. Według tej karty ogólny rozwój miast miał się odbywać na zasadzie trzech okręgów, z których pierwszy to śródmieście z bankami, handlem i kulturą, drugi to pas wokół śródmieścia z rozdzielonymi przemysłem mieszkaniami i rzemiosłem oraz wpisane w pas zieleni peryferia z funkcją jedynie mieszkalną. Mamy więc plan i porządek, ponownie…
W sierpniu zeszłego roku ukazał się dokument „The Pruitt-Igoe Myth: An Urban History” w reżyserii Chada Freidrichsa ukazujący historię upadku osiedla z perspektywy mieszkańców. Okazuje się, iż nawet jeśli miasto jest idealnie zaplanowane niczym wieża Babel, może przez „czynnik ludzki” dojść do zupełnie odmiennych efektów, niż zakładano. Opowieści dawnych mieszkańców wskazują na błąd popełniony nie tyle w fazie projektowania, co w fazie zasiedlania. Nikt nie stworzył programu integrującego mieszkańców. Być może tutaj kryje się tajemnica upadku osiedla Pruitt-Igoe ostatecznie opuszczonego i wyburzonego w 1972 r.
Kiedy burzono Pruitt-Igoe, w naszych miastach pojawiały się kolejne osiedla. Łatwo jest dziś piętnować błędy PRL-u, ale spójrzmy, co dzieje się z nowo powstającymi osiedlami. Coraz częściej są ogrodzone i nikt nikogo nie zna. Czy to czasy się zmieniły, czy ludzie? A może i jedno, i drugie?
Myślę, że przeciętny człowiek ani wtedy, ani dziś nie jest w stanie sprostać wcielonym w życie imaginacjom komunistycznych architektów, a obecnie anarchii deweloperów, dla których niemalże każda przestrzeń nadaje się pod budowę kolejnego bloku, choćby wszystko mówiło, że budować nie należy – w okolicy nie ma gdzie zaparkować, nie ma infrastruktury takiej jak przedszkola, a sąsiedzi zaglądają sobie w okna, bo bloki są zbyt blisko. Architektura potrafi wpływać na nasze umysły i uczucia. Nie trzeba wcale być człowiekiem wierzącym, żeby zachwycać się, oglądając gotyckie świątynie, zadumać się nad wiecznością i jednocześnie kruchością życia, patrząc na piramidy. Tym łatwiej zagubić się w betonowych dżunglach. Pewnie najbliższe dekady pokażą, jaki wpływ ma obecna gorączka deweloperska.
Czy uznamy, że winni byli architekci – ci demiurgowie naszych przestrzeni życiowych, czy też sami zmieniający się na przestrzeni wieków mieszkańcy miast. Czym zatem są miasta? Czasami mam wrażenie, że są to, jak wiele innych „wielkich projektów”, po prostu ludzkie, a przez to nieudolne próby budowy wieży Babel, próby stworzenia Królestwa Bożego już tu i teraz na Ziemi. Wraz z postępem cywilizacyjnym zmieniają się pewne uwarunkowania, ale pomysł jest w zasadzie od wieków ten sam – być jak Bóg. Idealnie planowane po pewnym czasie stają się swoim zaprzeczeniem i jak w krz