Zbigniew Borowik |
Wyniki wyborów prezydenckich stworzyły na naszej scenie politycznej nową sytuację, która nie ma precedensu w minionym dwudziestoleciu: jedna partia skupia w sobie całą władzę administracyjno-polityczną. Formalnie istnieje co prawda koalicja, ale PSL zostało już dawno zmarginalizowane. Tymczasem PO przystąpiła do konsumowania tego monopolu i obsadza swoimi ludźmi, co się da.
Fot. Artur Stelmasiak
Sytuacja ta jest nieporównywalna z monopolem SLD w latach . 2001–2005, kiedy to premier i prezydent wywodzili się z jednego ugrupowania. Postkomuniści nie mieli tak bezwarunkowego poparcia elit kulturalnych i gospodarczych, a zwłaszcza prywatnych mediów, jakim może się poszczycić Tusk i jego ekipa. Tym bardziej nie da się tej sytuacji porównać z latami 2005–2007, kiedy to przeciw kruchemu monopolowi PiS-u wystąpili wszyscy, włącznie z jego koalicjantami.
Zważywszy na fakt, że model sprawowania władzy w rządzącej obecnie partii nie jest – delikatnie mówiąc – ucieleśnieniem ideałów demokratycznych, mamy do czynienia z sytuacją, w której od jednego człowieka zależą losy kraju budującego dopiero swój system polityczny.
Między bajki należy bowiem włożyć spekulacje dziennikarskie o podziałach w samej Platformie i niezależności obecnego prezydenta. Harce Palikota, do którego przylgnęło już niezwykle trafne przezwisko „człowiek ze świńskim ryjem”, sprowadzają się do kokietowania lewicowego elektoratu i nawet jego ewentualne wyjście z PO nie wpłynie na spoistość tej partii. Ambicje obecnego marszałka sejmu nie wydają się wbrew pozorom zbyt wygórowane, a Bronisław Komorowski przez pięć lat miał wystarczająco dużo czasu, aby się przyjrzeć, co czeka prezydenta, który nie spodoba się rządzącej partii i elitom.
Na to wszystko nakłada się słabość opozycji. Straty, jakie poniosło PiS w katastrofie smoleńskiej, zaciążyły na bieżącej dynamice tej partii. Tymczasem bez względu na to, jak wielka spotkała ją i cały naród tragedia, polityki nie da się sprowadzić do kwestii wyjaśnienia przyczyn katastrofy.
Monopolowi PO nie zagrozi też SLD. Stosunkowo niezły wynik lidera tego ugrupowania w wyborach prezydenckich to po prostu premia za młodość. „Zapateryzm” nie jest ideologią, która mogłaby w Polsce liczyć na szersze poparcie, a grupki pijanych wyrostków szarpiących na Krakowskim Przedmieściu ludzi broniących krzyża to w dalszym ciągu tylko margines.
Publicyści zastanawiają się, w jaki sposób udało się Platformie zdobyć ten monopol, bo trzy lata rządów tej partii nawet jej sympatykom trudno uznać za udane. Właściwie więcej było zaniechań, potknięć i kompromitacji, aniżeli realnych osiągnięć.
Rządu nie zmiotła afera hazardowa. Nie zaszkodziła mu afera stoczniowa, choć kłamstwa ministra skarbu mające wspomóc kampanię wyborczą do Parlamentu Europejskiego zostały publicznie zdemaskowane, nie wspominając już o pogrzebaniu całego naszego przemysłu stoczniowego. I wreszcie nawet najmniejsza nagana nie spotkała obecnej ekipy za bezprecedensową decyzję o pozostawieniu Rosjanom śledztwa w sprawie katastrofy, w której zginęło blisko sto najważniejszych osób w państwie. Taki gest nawet wobec zaprzyjaźnionego i w pełni demokratycznego kraju wydawałby się czymś niezrozumiałym, a co dopiero wobec Rosji.
Przyczyny tej zdumiewającej niezatapialności Platformy są wciąż te same: strach przed alternatywą, czyli powrotem PiS. Ponadto należy zwrócić uwagę na rosnące znaczenie i aspiracje młodszej generacji, która chciałby jak najszybciej dołączyć do elity społecznej, nawet jeśli teraz pracuje za trochę więcej niż średnia krajowa. To o nich czytamy w raportach socjologicznych jako o „młodszych, zdolniejszych, lepiej wykształconych, zamieszkujących w wielkich miastach” zwolennikach modernizacji kraju. Nie trudno zgadnąć, gdzie lokują oni swoje polityczne sympatie.
Trudno nie wspomnieć też o roli marketingu politycznego. Mówi się, że właśnie tu należy szukać przyczyn popularności Platformy. Wie ona, jak się podobać. Kulisy tej sztuki podobania się odsłonił niedawno guru polskich PR-owców – Eryk Mistewicz: „Marketing polityczny we wszystkich rozwiniętych krajach demokratycznych nie opakowuje już polityki… ale obecny jest już na etapie tworzenia propozycji politycznej, programu” („Rzeczpospolita”, 30 sierpnia 2010 r.). To rzadko spotykane połączenie szczerości z cynizmem: celem polityki nie jest już żadne dobro wspólne, ale utrzymywanie się przy władzy poprzez schlebianie gustom wyborców.
Ale w polityce nic nie trwa wiecznie. Idą trudne czasy. Kryzys tak naprawdę dopiero teraz zaczyna do nas docierać. Pojawiają się pierwsze masowe protesty społeczne. Mieczysław Rakowski powiedział kiedyś, że polskie problemy zawsze zaczynają się na talerzu. Trudno się oprzeć wrażeniu, że właśnie nakryto do stołu.