Zbigniew Borowik |
W każdym normalnym demokratycznym kraju w dniu wyborów jego mieszkańcy rozliczają rządzących z dokonań, jakie stały się ich udziałem w mijającej kadencji. Jeśli są niezadowoleni, wynik wyborów odsuwa od władzy rządzące ugrupowanie i powierza ster nawy państwowej tym, którzy zdołają się zaprezentować jako najlepsza alternatywa. Tymczasem u nas wynik październikowych wyborów raczej nie wpłynie na to, kto przez najbliższe cztery lata będzie rządził Polską.
Fot. Artur Stelmasiak
Nawet najbardziej przychylne PiS pracownie badań sondażowych nie wróżą bowiem tej partii zdobycia ponad 50 % głosów. A to oznacza, że bez względu na to, jak zmieniające się nieustannie słupki poparcia PO i PiS przełożą się ostatecznie na rozkład mandatów w sejmie i w senacie, władzę sprawował będzie dotychczasowy układ III Rzeczpospolitej. Oznacza to nie tylko pozostanie na stanowiskach ministrów Cezarego Grabarczyka i Ewy Kopacz, ale może nawet, kto wie, awans Stefana Niesiołoskiego na marszałka sejmu i przewodniczącego sejmowej komisji etyki. Elementem niepewności pozostaje tylko teka ministra sprawiedliwości dla demaskatora i pogromcy pisowskiego terroru z lat 2005-2007 Ryszarda Kalisza na wypadek, gdyby okazało się, że zadowolonych z rządowych dokonań PSL-u mieszkańców wsi jest mniej niż 5 % wszystkich wyborców.
Politolodzy i publicyści już od jakiegoś już czasu zachodzą w głowę, jak to możliwe, że partia, która po czterech latach rządzenia nie tylko nie może się poszczycić żadnym znaczącym sukcesem, ale która zaliczyła całą masę wpadek, łącznie z tymi, które bezpośrednio wpływają na życie mieszkańców (kolej, drożyzna, służba zdrowia) wciąż może liczyć na poparcie wielkiej rzeszy wyborców. Dawne teorie mówiące o niebywałej sprawności marketingowej Platformy, o słabości opozycji, o bezinteresownej przychylności prywatnych, a teraz już i publicznych mediów czy wreszcie o zmowie aferzystów gospodarczych z agentami komunistycznej bezpieki, zdają się obecnie ustępować najnowszej koncepcji, wedle której Platforma odkryła niezwykle skuteczny sposób utrzymywania popularności poprzez schlebianie jak najszerszym kręgom społecznym.
Donald Tusk doskonale pamięta, z czego wynikła ostateczna klęska Unii najpierw Demokratycznej, a potem Wolności. Jej zasadnicze przesłanie: „oddajcie nam władzę, bo jesteście za głupi, by się rządzić sami”, nie mogło znaleźć uznania nawet w naszym zakompleksionym, bo trzymanym przez pół wieku w niewoli, społeczeństwie. Nikt w końcu nie lubi mądrali. Trzeba więc odwrócić tę logikę: „oddajcie nam władzę, bo tylko my dostrzegamy jacy jesteście wspaniali; głosowanie na nas oznacza przynależność do elity narodu; nie ważny jest program, realizacja wyborczych obietnic czy w końcu nawet popełniane błędy; my nie możemy się mylić, bo jesteśmy skrojeni na waszą miarę”.
Przesłanie to okazało się zdumiewająco skuteczne. Któż bowiem nie chciałby być jak typowy wyborca Platformy młodym, lepiej wykształconym, więcej zarabiającym i mieszkającym w większym mieście. Nawet jeśli zbliża się do czterdziestki, zarabia poniżej średniej krajowej i mieszka w którymś z blokowisk zalegających nasze miasta. Nie na darmo zaprzyjaźnione z PO i reżyserem Wajdą prywatne media dokonują tak gigantycznych wysiłków, aby wmówić swoim odbiorcom, że elektorat PiS to w zasadzie tylko środowisko Radia Maryja, uchodzące w oficjalnym przekazie za synonim ciemnogrodu i wszelkiego kulturowego wstecznictwa.
Dlatego też spór w naszej polityce nigdy nie będzie miał charakteru merytorycznego. Nie liczy się bowiem to, co trzeba zrobić, ale to, kto to będzie robił. Lepiej zgodzić się na potknięcia, błędy i nieudolność swoich, niż dopuścić do władzy opozycję. Nawet jeśli naród doświadcza tak piramidalnej w skutkach zapaści własnej państwowości, jaką była katastrofa smoleńska. Reakcja rządu na to bezprecedensowe wydarzenie w postaci dymisji po półtora roku ministra obrony i paru podstarzałych generałów będzie zapewne kiedyś w podręcznikach historii przedstawiana jako przykład skrajnej nieodpowiedzialności politycznej.
Ale chcąc być sprawiedliwym, trzeba pamiętać o słabości politycznej opozycji. O SLD nie warto nawet wspominać. Kompromitacja rywinowska na trwałe chyba zmarginalizowała to ugrupowanie, zwłaszcza że obecnemu kierownictwu jeszcze wiele brakuje, aby rzeczywiście zagrać w pierwszej lidze. Natomiast PiS po stratach, jakie poniósł w wyniku katastrofy smoleńskiej i wewnętrznych tarć personalnych, nie jest w stanie uzyskać tej pozycji politycznej, jaką miał w 2005 r. Partii Jarosława Kaczyńskiego wyraźnie brakuje dźwigni, która mogłaby wynieść ją do zwycięstwa. Nie można w nieskończoność utyskiwać na postpolitykę i marketing polityczny, ale trzeba próbować pobić przeciwnika jego własną bronią.
Wszystko to składa się na niezbyt wesoły obraz naszej politycznej przyszłości. Chciałoby się zawołać: „Polsko, czas na zmiany”. Ale chyba jeszcze nie po tym wyborczym rozdaniu.