Zbigniew Borowik |
Zamieszki na ulicach Aten i Madrytu to nowa jakość w historii zjednoczenia i zarazem zapowiedź końca wspólnoty – odpowiadają eurosceptycy i wzywają do zrewidowania strefy euro w jej obecnym kształcie, a także rozluźnienia ciasnych unijnych więzów. Czy między tymi skrajnymi stanowiskami jest jeszcze miejsce na jakiś eurorealizm? Jak wobec unijnego kryzysu powinna zachować się Polska?
Zwolennicy obu stanowisk popełniają ten sam błąd: wszystko sprowadzają do wymiaru materialnego. Ale kryzys w Europie to przede wszystkim kryzys natury etycznej przejawiający się powszechnym brakiem zaufania jako kategorii moralnej. Tymczasem bez zaufania nie może być mowy o zdrowej ekonomii. Wiedzą o tym bankierzy, finansiści, przedsiębiorcy, menedżerowie i zwykli pracownicy. Ale jak wzbudzić w sobie to zaufanie w otoczeniu kulturowym, które nastawione jest na niszczenie wszelkich fundamentów aksjologicznych, także tych, na których wyrosła zjednoczona Europa? Jeśli zgadzamy się – a praktycznie zgadzamy się – że podstawowym wymiarem ludzkiego bytowania jest wymiar ekonomiczny, a nadrzędną zasadą działania maksymalizacja zysków, to nie dziwmy się różnego rodzaju bańkom spekulacyjnym i piramidom finansowym. Nie dziwmy się rozdętym deficytom budżetowym i powszechnemu życiu na kredyt.
Ten kryzys widoczny jest także w skali międzynarodowej. Wyparowało gdzieś poczucie solidarności narodów Europy z końca ubiegłego stulecia, kiedy to dobiegał kresu porządek jałtański i pojawiła się nadzieja na przywrócenie sprawiedliwego ładu na kontynencie. Ładu, którego elementem byłoby zjednoczenie i wyrównanie szans dla narodów, które ucierpiały w wyniku jałtańskiego podziału. Dziś o solidarności już tylko się mówi. Każdy pilnuje własnych interesów. Nawet jeśli wzywa do pogłębienia integracji, czyni to we własnym interesie. To nie przypadek, że zwolennikami europejskiego państwa federacyjnego są największe kraje Unii, które w sposób naturalny stanowiłyby jego centrum.
Bezpośrednim zagrożeniem dla jedności europejskiej jest dziś sytuacja na południu Europy. Antykryzysowe programy naprawcze zdają się bezradne wobec błędnego koła zadłużenia. Tonąca w długach Grecja, aby uzyskać niezbędną pomoc finansową z zewnątrz, musi dokonać drastycznych cięć budżetowych, co wywołuje recesję. Ta z kolei jest powodem mniejszych wpływów do budżetu i w konsekwencji jeszcze większego zadłużenia. To dlatego niektórzy mówią o perspektywie bankructwa i rychłym opuszczeniu przez Grecję strefy euro.
Taki scenariusz nie jest jednak na rękę Niemcom, którzy – jak obliczyła Fundacja Bertelsmana – straciliby na wyjściu Grecji ze strefy 2 biliony euro, nie mówiąc już o względach prestiżowych . Tak narodziła się idea osobnego budżetu dla strefy euro, służącego ratowaniu zagrożonych gospodarek, ale będącego też wstępem do podziału na „Europę dwóch prędkości”. Zrodziły się też podejrzenia, że nowy euro-budżet zostanie wykrojonym z budżetu całej Unii, co oczywiście nie byłoby korzystne dla takich krajów jak Polska opierających całą swoją perspektywę rozwoju na środkach z funduszu spójności . Na szczęście październikowy szczyt UE odłożył kwestię budżetu strefy euro na koniec roku i zdecydował, że w listopadzie uchwalony zostanie unijny budżet na lata 2014-2020. Premier Tusk mógł ogłosić swój kolejny sukces na arenie międzynarodowej.
A jednak nie przesądza to o ostatecznym kształcie tego budżetu. Z projektu Komisji Europejskiej – w którym jest zagwarantowanych dla nas 80 mld euro – nie są bynajmniej niezadowoleni tylko brytyjscy konserwatyści. Zmniejszenia budżetu domagają się w zasadzie wszyscy płatnicy netto, nie wyłączając Niemiec. Niechęć naszych zachodnich sąsiadów do finansowania chwiejących się gospodarek potwierdza też decyzja o odłożeniu w czasie transferów finansowych, które w ramach jednolitego nadzoru bankowego miały być przekazane Hiszpanii.
Czy spory o pieniądze są w stanie zachwiać jednością Unii? Wydaje się, że tak, jeśli nie uda się wypracować jakiegoś nowego kompromisu. Skoro jedyną drogą do przezwyciężenia obecnego kryzysu ma być stałe poszerzanie kompetencji wspólnotowych i redukowanie suwerenności państw narodowych, prędzej czy później wywoła to reakcję, także w krajach, które potencjalnie miałyby być beneficjentami tego procesu. Sporu między „Ojczyzną Europą” a „Europą Ojczyzn” nie da się rozwiązać na wzór amerykański, bo inna była historia Europy i inna Północnej Ameryki.
Polska zamiast roli adwokata Niemiec i dążenia do przyjęcia euro za wszelką cenę powinna raczej szukać w ramach Unii porozumienia z państwami o podobnej sytuacji historycznej i ekonomicznej. Tylko w grupie jesteśmy w stanie skutecznie zabiegać o nasze interesy. Musimy nieustannie przypominać, że dobra wspólnego Europy nie da się budować kosztem dobra tworzących ją narodów.