Paweł Borkowski |
Jałta, to przede wszystkim piętno podwójnej moralności, z którą będą walczyć przyszłe pokolenia
Jeśli historia może być nauczycielką życia, to pewnie dlatego, że zawsze ma rację. Składa się bowiem z faktów, a one nie podlegają dyskusji (choć bywają ukryte lub niewyjaśnione). Poza tym trwają na zawsze w swoich konsekwencjach. W lutym 1945 r. w krymskim kurorcie Jałta spotkali się trzej przywódcy światowych mocarstw: miłośnik cygar Winston Churchill, palacz papierosów Franklin D. Roosevelt oraz namiętny fajczarz Józef Dżugaszwili, znany jako towarzysz Stalin. Zastanawiali się nad tym, jak podzielić schedę po żyjącym jeszcze wówczas Adolfie Hitlerze, który wprawdzie dymu tytoniowego nie znosił, ale z upodobaniem wzniecał pożogi miast, krajów i całych kontynentów. Na konferencji jałtańskiej wśród licznych dyskutowanych kwestii postawiono sprawę Polski, kreśląc przebieg jej nowych granic i kładąc zręby powojennego ustroju politycznego. Gospodarzem i głównym rozgrywającym spotkania był oczywiście dziobaty Gruzin, i to jego uparta, po azjatycku dyktatorska wola – której po stronie przedstawicieli Zachodu odpowiadała daleko posunięta ustępliwość – przesądziła o losach naszego kraju na następne dekady.
Nasuwa się pytanie, w jaki sposób i w jakim wymiarze decyzje jałtańskie naznaczyły powojenną historię Polski. Czy zatrzymały się w sferze rozstrzygnięć terytorialnych i geopolitycznych, które od dawna już analizują i komentują politolodzy, historycy i dziennikarze? Z pewnością nie i nie o tym chcemy tutaj mówić, mimo że wiele spraw z tej dziedziny pozostaje nieuregulowanych (np. dopiero stosunkowo niedawno okazało się, że nasze Ziemie Odzyskane to dla Niemców ziemie utracone…). Chodzi o to, że w długim cieniu Jałty znalazło się całe polskie społeczeństwo, nasze więzi, przekonania i obyczaje, a nawet stosunek do Kościoła i religii. Tym właśnie zagadnieniom spróbujmy poświęcić trochę uwagi.
Społeczeństwo, władza, polityka
Na szczęście nie przekształcono naszego kraju – choć tak głośno sobie życzyli niektórzy członkowie Polskiej Partii Robotniczej – w kolejną republikę ZSRR, niemniej staliśmy się czymś w rodzaju kolonii w radzieckiej strefie wpływów. Rodzimi i przysłani z Moskwy namiestnicy zaczęli tworzenie nowego ustroju od przeprowadzenia szeroko zakrojonych czystek. Polegały one głównie na pacyfikacji lub eliminacji żywiołu aktualnie bądź potencjalnie antykomunistycznego, którym było ziemiaństwo, duchowieństwo, oficerowie i żołnierze podziemia niepodległościowego, niezależni publicyści i myśliciele itd. Władysław Gomułka w przemówieniu do przedstawicieli polskich wygłoszonym w Moskwie 18 czerwca 1945 r. zapowiadał, posługując się już nowomową: „Zniszczymy wszystkich bandytów reakcyjnych bez skrupułów”.
Zgodnie z tą deklaracją rozpoczął się nowy, stalinowski terror, uderzający w fundamentalne wartości doczesnej egzystencji ludzkiej: życie, wolność, zdrowie, mienie. Rozpętano kampanię mordów sądowych, skrytobójstw, tortur, deportacji, wywłaszczeń itp. Rezultat znamy: fizyczna likwidacja, praktyczne ubezwłasnowolnienie, a w najlepszym razie zastraszenie osób i grup, które mogły przyczynić się do ukształtowania alternatywnego oblicza powojennej Polski. Inaczej mówiąc, kontynuowano eksterminację polskich elit, którą zaczęli Niemcy od Sonderaktion Krakau.
Wiadomo, że przedwojenna stratyfikacja społeczeństwa polskiego odbiegała od ideału i stanowiła podłoże różnych konfliktów o charakterze ekonomicznym, narodowościowym itd. Zapewne te napięcia uległyby niwelacji w toku naturalnych przemian i osmozy, jak to się stało w innych krajach. Jednak instalatorzy komunizmu wychodzili z założenia, że nawracające migreny najlepiej uleczyć dekapitacją, ewentualnie postawieniem pacjenta na głowie. Dlatego przeprowadzili gwałtowną przebudowę piramidy społecznej w naszym kraju. Przede wszystkim ucięli jej wierzchołek, a następnie awansowali na różne szczeble drabiny władzy ludzi „z gminu”, często pospolitych kryminalistów, nieuczciwych i niekompetentnych, lecz ambitnych i lojalnych.
Poskutkowało to głęboką alienacją szerokich warstw ludności. Polacy en masse stali się nieufni, podejrzliwi wobec władzy. To do dzisiaj rzutuje na nasz stosunek do państwa i polityki. Dla przeciętnego Polaka ojczyzna wciąż dzieli się na dwie części, z których pierwszą i ważniejszą jest obszar sięgający do płotu, a w scenerii miejskiej – do progu, „który będzie nam twierdzą”. To, co dalej, interesuje nas w nieznacznym zakresie: to stanowi domenę „tamtych”, obcych, przybyszów z innej planety, którymi dawniej byli bolszewicy, a dzisiaj są tak zwani Europejczycy. Stąd programowe désintéressement wyrażane przez większość Polaków w odniesieniu do kwestii publicznych. Najpopularniejsza zasada brzmi: „Niech inni się tym zajmą, ja mam swoje sprawy”. Nasze największe i wciąż powtarzające się nieszczęście polega na tym, że „inni” traktują ową maksymę serio i rzeczywiście kierują naszymi sprawami. Niestety polska skłonność do emigracji wewnętrznej często sprawia, że nieunikniona staje się emigracja realna – zewnętrzna, podejmowana na ogół „za chlebem”, ale nierzadko też w imię wolności. To również jest smutne dziedzictwo ustaleń jałtańskich.
Moralność, religia, Kościół
Ten stan znajduje swoje głębsze odzwierciedlenie w przeciętnej polskiej moralności, w której obowiązuje swoista podwójna miara. Nie okradamy i nie oszukujemy członków rodziny ani osób z kręgu znajomych, lecz „ogranie” zakładu energetycznego, wspólnoty mieszkaniowej lub własnego pracodawcy uchodzi za życiowy sukces, niezrozumiały dla Niemca czy Szwajcara. W tej dziedzinie przyświeca nam dewiza: jednostka jest mi przyjacielem, instytucja – wrogiem. Stąd tak znaczny u nas odsetek zdrowych jak ryba rencistów i przedwczesnych emerytów, a marzeniem wielu jest zdobyć per fas et nefas stałe świadczenie socjalne, ale oczywiście w taki sposób, aby można było dalej pracować na czarno…
Takiej ambiwalentnej postawie moralnej zawsze, również w czasach PRL, jednoznacznie przeciwstawiał się Kościół. Z jednej strony odgrywał on – jak wszędzie na świecie od początku swojego istnienia – wielką rolę nauczyciela społeczności i wychowawcy sumień. Z drugiej strony – i w tym niewątpliwie leży polskie specificum – na wiele sposobów chronił Polaków przed destrukcyjnym, demoralizującym oddziaływaniem systemu komunistycznego, w czym wielka zasługa kard. Stefana Wyszyńskiego, a później również papieża Jana Pawła II. Wskutek konieczności historycznej polski Kościół stał się niczym prorocy dla narodu żydowskiego podczas długich lat jego wygnania w imperium babilońskim – był jak tarcza narodu. Po Jałcie w nieoczekiwany sposób odżył też starodawny azyl świątynny: wielu czynnych opozycjonistów lub choćby osób myślących inaczej, niż nakazywała rządowa propaganda, znajdowało nielegalne schronienie w zakrystiach, kościelnych podziemiach i klasztornych krużgankach. Tamta rzeczywistość pozytywnie oddziałuje do dzisiaj, bo Kościół katolicki w sondażach opinii publicznej niezmiennie uzyskuje w naszym społeczeństwie wysokie noty zaufania, szczególnie – co znamienne – wśród osób po 65. roku życia, co byłoby nie do pomyślenia w większości pozostałych krajów Europy (weźmy pod uwagę Czechy albo Francję z ich programowym antyklerykalizmem!).
W dobie PR L-u głoszono, że porządek jałtański wprowadza „nowy, demokratyczny ład”
Grafika: Radosław Kieryłowicz
Przyniosło to jednak i negatywne skutki. Należy do nich pokutujące do dzisiaj przekonanie, że religia i wiara chrześcijańska powinna ograniczać się do sfery prywatnej, domowo-rodzinnej, a w najlepszym razie – wewnątrzkościelnej. Nowa lewica (lub kryptolewica) zdobywa coraz szersze poparcie wyborcze, głosząc hasła o rzekomo koniecznej eliminacji Kościoła i katolicyzmu z życia publicznego. Nie wspomina się o tym, że warunkowy, quasi-legalny status religii w okresie PRL był wymuszony polityczną i ideologiczną dominacją komunistów. Jednakże naturalnym miejscem wiary nie jest kruchta ani zakrystia, lecz areopag tego świata, a nawet „nowe areopagi”, jak je nazywa Benedykt XVI: parlamenty, media masowe, instytucje itp. W izolacji od tego wszystkiego Kościół pozostaje niczym św. Piotr w okowach – wierny, ale bezsilny. Owszem, do utrwalenia takiego statusu dążyli staliniści po Jałcie, jednak czy my tutaj i teraz powinniśmy realizować ich zamysły?
Omawiany problem ma jeszcze inne oblicze. Jak zauważa wybitny sowietolog o. prof. Józef Bocheński, stosunek komunistów do religii był dwoisty: z jednej strony upatrywali w niej ideową konkurencję, którą należy zniszczyć, a przynajmniej mocno ograniczyć; z drugiej strony traktowali ją jako dogodne instrumentum regni – narzędzie w rękach swojej władzy. Na interpelację polskich komunistów w sprawie zwierzchnika Kościoła Stalin odpowiedział, że nie trzeba prymasa likwidować – lepiej byłoby zrobić z niego „naszego prymasa”. Ten zamysł mimo usilnych prób (szykanowanie biskupów, ruch „księży patriotów”, rozbudowana agentura…) oczywiście się nie powiódł, ale sposób myślenia pozostał i do dziś ciąży na naszych funkcjonariuszach władzy, zarówno lewicowych, jak i większości tak zwanych prawicowych. Praktykują oni zasadę, że Kościołem i jego wiernymi wolno i trzeba się posłużyć, o ile może to przynieść jakąś wymierną, doraźną korzyść: zjednanie elektoratu, uspokojenie nastrojów społecznych, zdobycie szerszego poparcia dla określonych decyzji itp. Poza tym jednak – zgodnie z tym, co już powiedzieliśmy – Kościół, jeśli nie jest akurat potrzebny politycznie, „niech idzie do kruchty, nie do rady”, wedle pamiętnych słów pana Zagłoby.
I tak oto żyjemy w długim cieniu Jałty…