Jan Gruszyński |
W ostatniej chwili dostałem wizę do Rosji i tranzytową białoruską, gdy specjalny pociąg z kombatantami i innymi osobami kilka godzin wcześniej odjechał do Smoleńska
Czekając godzinę na wizę białoruską, w Wilanowie po wyjściu z Kościoła św. Anny spotkałem byłego prezydenta na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego i jego kapelana z Londynu, którego poprosiłem o udzielenie mi specjalnego błogosławieństwa, abym pokonał trudności z wyjazdem do Katynia. Powiedziałem, że jadę do Smoleńska z ekspozycją fotograficzną dotyczącą polskich cmentarzy wojennych – dołów śmierci. Pokazałem fotoreportaże opublikowane w „Westerplatte” z otwarcia cmentarza w Katyniu i Orląt Lwowskich. Prezydent Kaczorowski powiedział, że jutro, czyli 10 kwietnia, spotkamy się w Katyniu.
Pięć godzin później po odjeździe kombatantów w ostatniej chwili wsiadłem do pociągu „Polonez” odjeżdżającego do Moskwy przez Smoleńsk z ogromną ekspozycją fotograficzną. Dopiero w pociągu wykupiłem bilet. W Smoleńsku byłem 10 kwietnia 2010 r. o godz. 7. Pociąg specjalny z kombatantami, mimo że wyjechał 6 godzin wcześniej, przybył godzinę przed moim. Rano było pogodnie. Na lekko zachmurzonym niebie widać było słońce. Z wielkim trudem zrobiłem 10 kursów z dużym bagażem wystawowym, wspinając się po schodach na wysokim wiadukcie. Taksówką bagażową pojechałem do katolickiej parafii, gdzie kilka lat wcześniej w bibliotece miałem wystawę o Janie Pawle II. Zdeponowałem ekspozycję w przedsionku plebanii i znany mi ojciec franciszkanin, również spiesząc się do Katynia, powiedział, że po uroczystościach omówimy sprawę wystawy. Taksówką wróciłem na dworzec kolejowy, aby zdążyć na godzinę 9, gdzie były podstawione autobusy do Katynia oddalonego od Smoleńska kilkanaście kilometrów. Nic nie zwiastowało mgły nad Smoleńskiem.
Przed rozpoczęciem uroczystości przed dołami śmierci w Katyniu sadziłem przywiezione spod PASTY gałązki wierzby płaczącej. Wtedy wzruszone do łez kobiety powiedziały mi, że samolot wiozący delegację z Polski na czele z prezydentem Kaczyńskim uległ katastrofie. Szybko pobiegłem na miejsce, gdzie przygotowano Mszę św. Prezes Kongresu Polaków Rosji, Halina Romanow, bardzo przejęta powiedziała, że prawdopodobnie zginęła cała delegacja. Jedni mówili, że ponad 110 osób, inni, że ponad 80. W końcu dowiedzieliśmy się, że 96. Wśród wiernych zauważyłem Antoniego Macierewicza, który był skupiony i pogrążony w modlitwie.
Wielkie wrażenie robiły puste krzesła z biało-czerwonymi chorągiewkami zarezerwowane dla osób, które zginęły w katastrofie. Przedstawiciele PiS byli poruszeni do łez. Ktoś na kartonie napisał II KATYŃ. Proboszcz parafii katolickiej ze Smoleńska, mówiąc o katastrofie, zapewne nie chciał dodatkowo doprowadzać wiernych do płaczu.
Po tej żałobnej podwójnie Mszy św. przyjezdni wkrótce kierowali się do podstawionych autobusów. Zostałem sam w lesie. Udałem się nad Dniepr, aby odwiedzić mieszkającą tam znajomą rodzinę i z mediów dowiedzieć się czegoś więcej o katastrofie. Pierwsza informacja z mediów rosyjskich padła, że katastrofa wydarzyła się kilkanaście kilometrów przed Smoleńskiem. Zapewne specjalnie chciano zmylić dziennikarzy, żeby za szybko nie dotarli na właściwe miejsce.
Była piękna, słoneczna pogoda. Mieszkańcy grabili i palili brzozowe i dębowe liście. Aby nie wpaść w większy stres, pomogłem im w pracy. W nagrodę otrzymałem szklankę soku, który spuszczano z brzozy, a potem herbatę. Zawieziono mnie do Smoleńska. Wieczorem byłem na miejscu katastrofy. Teren był pilnie strzeżony przez funkcjonariuszy. Powiedziano mi, że w pobliskim hotelu są Polacy, przebywa tam brat prezydenta, Jarosław, ale nie wiedziano, w którym może być pokoju. Był tam już jeden z Polaków, którego widziałem w Katyniu. Gdy nie zdążyłem jeszcze zasnąć, podeszła do mnie pani z recepcji i zaprosiła na kolację. Przekonała mnie, abym jadł i spał, żeby mieć siły do pracy, jaka mnie czeka następnego dnia.
Następnego dnia rano przystąpiłem do pracy reporterskiej. Cały teren był strzeżony. Fotoreporterom teleobiektywami udało się zrobić zdjęcia urwanego skrzydła samolotu. Fotografowałem inne części porozrzucane przed upadkiem Tu-154M. Na jednej z części leżały czerwone goździki. Gdy modliłem się przy niej, przedstawiciel jednej z agencji fotograficznych wykonał zdjęcie, które obiegło wszystkie kontynenty. Dowiedziałem się później, że w telewizji gruzińskiej, wykonując pieśń o Kaczyńskim, pokazano to zdjęcie. Oblegli mnie dziennikarze, abym udzielił wywiadu i podał swoje nazwisko. Powiedziałem, że w katastrofie zginęło kilka bliskich mi osób, między innymi Stefan Melak, mój były proboszcz parafii Wszystkich Świętych w Warszawie, ks. infułat Zdzisław Król i były prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, z którymi rozmawiałem przed wyjazdem do Katynia. Gruzinom pasowało moje nazwisko, bo kojarzyło im się z Gruzińskim. Kilka stacji telewizyjnych i programów radiowych przeprowadziło ze mną wywiady, między innymi ze Smoleńska, z Warszawy, I program Telewizji Moskiewskiej. W ciągu kilku dni pobytu w Smoleńsku nagrałem wiele rozmów. Ludzie byli bardzo przejęci katastrofą i nam współczuli. Na lotnisko przybywało wiele osób, składając biało-czerwone kwiaty i zapalając znicze. Wśród nich było sporo Gruzinów, Ormian i ludzi z innych krajów zakaukaskich. Składano również kwiaty i zapalano znicze wokół krzyża na placu przykościelnym parafii katolickiej. Niektórzy dziennikarze przybywali na nabożeństwa, aby wesprzeć modlących się wiernych.
W katolickim kościele poznałem byłego pilota wojskowego pochodzenia polskiego, Aleksandra Korończyka, który zwrócił się do proboszcza parafii, aby na miejscu katastrofy ustawiono i poświęcono katolicki krzyż i że on może go wykonać. Ale wkrótce władyka smoleński (biskup prawosławny) powiedział, że katolicy nie mają prawa wchodzić na teren kanoniczny prawosławia i oparli krzyż ortodoksyjny o grubą brzozę, o którą zawadził samolot. Wkrótce jednak ten pilot dopiął swego i ustawił katolicki krzyż. Od dwóch lat bez względu na porę roku zapala przy nim świece.
Wykonałem dokumentację fotograficzną pasa lądowania Tu-154M. Sfotografowałem cienką brzozę, której czubek ściął samolot na wysokości około trzech metrów. Spływał z niej sok kojarzący się ze łzami. Trochę dalej ściął na podobnej wysokości kępę drzewek o czerwonawym i białym zabarwieniu i 30 metrów dalej czubek grubej brzozy na trochę wyższej wysokości. Na pamiątkę pobrałem kawałki tych drzew i ze zwalonego czubka grubej brzozy wziąłem gałązki z pączkami. Porobiłem też zdjęcia przewodu elektrycznego, o który zawadził samolot, oraz cały szereg innych przedmiotów i pojazdów przygotowanych do transportu rozbitego samolotu.
Zdjęcie Jana Gruszyńskiego obiegło cały świat
Fot. Mikhail Metzel
Pilot Aleksander Korończyk zaproponował mi nocleg w swoim mieszkaniu. Zaraz po katastrofie zaczął robić projekt pomnika, który jego zdaniem powinien tam stanąć. Uważał, że obowiązkowo powinien się tam znaleźć krzyż katolicki. Katastrofa wydarzyła się tydzień po Świętach Zmartwychwstania Pańskiego, dlatego krzyż powinien wznosić się do nieba, a nie tak, jak samolot runął do ziemi. Delegacja udawała się z intencją uczestnictwa w Najświętszej Ofierze z okazji 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, czyli była to droga do wieczności.
Gdy podarowałem mu album autorstwa Jana Korcza „Miejsca Święte” ze stu sanktuariami w Polsce, to swoją uwagę skoncentrował na Sanktuarium Golgoty Wschodu na Śląsku, które go inspirowało i uznał, że płyta, na której usytuowany byłby pomnik, powinna mieć kształt kolisty, ponieważ do tego miejsca będą przybywać Polacy z całego świata, i powinna być wykonana z bardzo grubego szkła, ponieważ życie na ziemi jest bardzo kruche. Obowiązkowo powinna być wkomponowana polska flaga, bo to był samolot rządowy. Projekt autorski pomnika złożył Korończyk w Orońsku k. Radomia, w Centrum Rzeźby Polskiej. Udoskonalił ją kilka razy, a teraz czeka na wynik jury.
Aleksander Korończyk uratował bardzo cenny skarb – haftowane godło polskie, które wisiało przy prezydencie i zawierało 22 gramy złota. Przekazał je Polsce i znajduje się ono w eksponowanym miejscu w holu na pierwszym piętrze budynku sejmowego w Warszawie. Mnie podarował proporzec z samolotu, na którym jest napis polskiej jednostki lotniczej im. Obrońców Warszawy z Mińska Mazowieckiego. Są na nim wyhaftowane syrenka, samolot i Ziemia. Złożyłem go jako votum w Sanktuarium Maryjnym Ziemi Radomskiej w Błotnicy k. Radomia, aby Matka Boża Pocieszenia, którą koronował na oczach 200 tys. wiernych 21 sierpnia 1977 r. przyszły papież kard. Karol Wojtyła, wstawiała się u swojego Syna za ofiarami tej tragicznej katastrofy narodowej i roztaczała opiekę nad ich rodzinami i rodakami w kraju i za granicą. Aleksander Korończyk nawiedził to sanktuarium, a będąc w Warszawie, spotkał się z Andrzejem Melakiem, autorką godła i proporca oraz z grupą Kręgu Pamięci Narodowej kierowanej przez Andrzeja Melaka, brata Stefana.
W czasie pogrzebu Stefana Melaka na Wojskowym Cmentarzu na Powązkach przekazałem cząstkę z samolotu jednemu ze znanych rzeźbiarzy. Ma być ona wkomponowana w krzyż. Udało mi się również nabrać gliniastej ziemi zroszonej krwią, gdzie na głębokości kilkudziesięciu centymetrów zarył się samolot. Grudki tej ziemi w drugą rocznicę katastrofy będą umieszczone w urnie przy epitafium Księdza Infułata Zdzisława Króla w kościele Wszystkich Świętych w Warszawie. Tydzień przed katastrofą na Rezurekcji wygłosił teologicznopatriotyczne kazanie. Gdy składałem mu życzenia, powiedział mi, że on również był w szpitalu i umrze szybciej niż ja. Tydzień później wraz z grupą 95 Polaków odszedł do wieczności.