Z Aleksanderem Nalaskowskim, pedagogiem, profesorem Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu rozmawia Petar Petrović |
W jednym z wywiadów powiedział pan profesor, że „tego, co zrobiła Platforma Obywatelska z edukacją, nie wybaczę nigdy”. Czy z polską edukacją, systemem oświaty jest rzeczywiście aż tak źle? Czy tzw. reformy wprowadzane przez to ugrupowanie są o wiele gorsze, niż te, które realizowano wcześniej? W końcu nie od dziś i nie od czasu, gdy PO przejęło władzę, toczy się dyskusja o opłakanym stanie edukacji, oświaty. Jak Pan Profesor widzi przyszłość polskiej szkoły? Jaka jest szansa na jej uratowanie? I czym to „uratowanie” miałoby być?
To oczywiście zdanie wyjęte z całości. Rzeczywiście trudno będzie wybaczyć zepchnięcie edukacji na margines, dobieranie fatalnych ministrów tego resortu i właściwie totalną bezczynność w obszarze koniecznych zmian. Wreszcie trzeba też zapytać, co dalej z reformą Buzka/Handkego? Stanęła w połowie, przyniosła mizerne rezultaty, dała słabych, aby nie rzecz legiony kiepskich absolwentów, a ostatecznie i przyzwolenie na likwidację placówek. Rząd i pozostające w przewadze parlamentarnej przedsiębiorstwa polityczne cały czas nie dostrzegają konieczności ratowania szkoły, a w zasadzie jej pozostałości. Taka polityka sprowadziła szkołę do wymiaru rytualnego. Dzieci chodzą do niej, „bo tak już jest”, i nie przejmują się nią. Politycznie i faktycznie edukację Polaków ujęto w cudzysłów.
Czy zdaniem Pana Profesora reformy firmowane przez PO są całkowicie jej autorstwa, czy też na zmiany w polskiej oświacie ma wpływ ośrodek unijny? Czy może mamy do czynienia z próbą dostosowywania się do lewicowo-liberalnych trendów po to, żeby PO wciąż uchodziła za postępową, europejską partię? A może komuś celowo zależy na tym, żeby Polacy byli coraz głupsi, coraz mniej znali swoją historię, tradycje i w efekcie uznawali polską tożsamość za źródło wstydu?
Nie mam pojęcia. Jestem daleko od ośrodków władzy, daleko od parlamentu Polski, a tym bardziej od Brukseli. W zasadzie wszystkie kraje przeżywają kryzys w edukacji. Każdy na swój sposób, każdy z własną specyfiką. Trudno mi jednak uwierzyć, że jest to działanie spiskowe, dalekosiężnie planowane i mające ogłupiać ten czy inny naród. Byłoby to zbyt skomplikowane i mało efektywne. Aby ogłupić społeczeństwo wystarczy dać mu bezrefleksyjną konsumpcję, w miarę bezpieczny byt i dużo, dużo miałkich mediów. Jeśli więc upatrywałbym gdzieś strukturalnego zagrożenia, to właśnie tutaj. Hodowanie tzw. lemingów wydaje się mieć charakter zamierzony. Jednakże szkoła – wbrew wydawałoby się oczywistemu przekonaniu – nie jest w stanie temu ani zapobiec, ani tego wesprzeć. Szkoła od dawna jest poza mainstreamem, a w zasadzie na marginesie. Medialnie żyje od afery do afery, od skandalu do skandalu.
Rosnąca fala przestępczości w szkole powoduje, że przekazywanie uczniom wiedzy schodzi na drugi plan. Dla rodziców istotniejsze jest uchronienie dzieci przed przemocą i narkotykami. Blisko 80 proc. rodziców oczekuje od szkoły, że przede wszystkim będzie bezpieczna. Dlaczego jest tak niebezpieczna i nie udaje się odmienić tego negatywnego trendu?
Od lat wymaga się od szkoły tzw. „dawania wiedzy” i „przekazywania umiejętności”. To absurd. Zaniechano bowiem, i to w imię politycznej poprawności, wychowywania. Szkoła, narzędzie perswazji i różnie pojmowanego przymusu, stała się agorą, na którą każdy ma wstęp, gdzie można zaistnieć, nakręcić filmik, obrazić nauczyciela. A ponieważ każdy następny bodziec musi być mocniejszy od poprzedniego, stąd bierze się eskalacja zachowań – do przestępczości włącznie. Jednak nie może być tak, że szkoła jest bardziej niebezpieczna niż ulica. Polityka takiego tolerantyzmu wiedzie na manowce. A wciąż słyszymy, że szkoła indoktrynuje, że szkoła jest ideologiczna… No to mamy, cośmy chcieli!
Prof. Aleksander Nalaskowski: Szkoła nie może być wesołym miasteczkiem
Fot. Archiwum
„Szkoła zupełnie odpuściła sobie wychowanie młodych ludzi” – mówił „Rzeczpospolitej” Jakub Śpiewak, pedagog, prezes Fundacji Kidprotect.pl. Zwracał też uwagę, że dawniej wychowywano np. na polskim, gdyż poprzez omawianie literatury „uczniowie dyskutowali o postawach, dylematach moralnych bohaterów. Dziś tylko rozwiązują testy”.
No i święta prawda. Jakkolwiek sama fundacja i jej przedstawiciel nie wzbudzają mojego entuzjazmu. W jednym czasie słychać stamtąd dwa sprzeczne głosy. Jeden nakazuje karać rodziców i zabierać im dzieci w przypadku, gdy próbują dać im klapsa, a z drugiej każe się używać literatury jako instrumentu wychowawczego. Rodzina jest święta. A tego z fundacji nigdy nie usłyszałem.
W ubiegłym roku rząd zlikwidował ok. 1000 szkół, w tym roku planuje likwidację kolejnych 2500. Władza utrzymuje, że tak trzeba, bo zmniejszyła się liczba uczniów. Jak Pan Profesor odnosi się do sporu na linii nauczyciele – rządzący do kwestii zmian w Karcie Nauczyciela? Jak wygląda sytuacja w środowisku nauczycielskim – czy rzeczywiście mamy do czynienia z „leniami”, jak wydają się nam sugerować rządzący i część mainstreamowych mediów? W prasie przywoływane są badania, z których wynika, że polscy pedagodzy spędzają przy tablicy najmniej czasu w Europie, a ich przywileje rujnują budżety wielu gmin.
Likwidowane szkoły to placówki pustoszejące. A takich pustostanów nie ma sensu utrzymywać. Pytanie, dlaczego pustoszeją. Odpowiedź brzmi: Bo jest mało dzieci. Ale znowu pojawia się pytanie – to co zrobić, by było ich więcej? I odpowiedź – prowadzić politykę prorodzinną. Ale tu twarde stwierdzenie: nie stać nas, jako państwa, na politykę prorodzinną. A jeśli nas nie stać, to czy stać nas na większy przyrost naturalny (porodówki, urlopy macierzyńskie, żłobki, przedszkola, szkoły, uczelnie, mieszkania)? No i koło się zamyka. Dzietność jest dla frajerów. Bo życie jest zbyt krótkie. Polska chce się bawić na rynkach wielkich miast, stadionach, festiwalach i w czasie idiotycznie długich weekendów. Tu jest miejsce co najwyżej na związki partnerskie, czyli ersatz małżeństwa lub jego karykaturę w przypadku osób tej samej płci. Zastraszająca jest też moda na rozwody. Bycie po rozwodzie jest teraz trendy.
Jakie mógłby Pan Profesor zaproponować sposoby na poprawę efektywności nauczania? W czym tkwi problem braku zaangażowania części nauczycieli w proces edukacji i czy można ten stan zmienić?
Gdybym był ironiczny, mógłby odesłać pana do swoich książek. Czytał pan którąś z nich przed tą rozmową, czy zna mnie pan tylko z mediów? W książkach, których pisanie stanowi mój podstawowy obowiązek zawodowy, od wielu lat o tym wspominam. Zaproponować zmian w oświacie, takich zmian na lepsze, tak w pigułce się nie da. Wiele lat temu wydałem książkę opartą na badaniach empirycznych „Nauczyciele z prowincji u progu reform edukacji”, gdzie poddałem krytyce poziom naszych kadr pedagogicznych. Wówczas rozpętała się burza, a niektórzy zetenpowscy działacze chcieli mnie rozstrzelać. Ani z MEN, ani z innych ośrodków decyzyjnych nie było zainteresowania wynikami badań. Teraz wszyscy się obudzili z ręką w nocniku. A ja przestrzegałem już piętnaście lat temu, że taki kryzys nadchodzi. Teraz w przypadku zagrożenia zwolnieniami środowisko nauczycielskie nie odpuści przywilejów. Jeśli kiedyś powstanie nowa Polska, to będzie musiała powstać nowa szkoła z zupełnie nowymi nauczycielami. Mam tylko nadzieję, że nowa Polska nie będzie miała w godle orła na tęczowym tle.
Dziś prawie nikt nie ukrywa, że poziom wielu studentów jest żenująco niski, a i nauczanie na wielu uczelniach jest bardzo słabe. Czy jednak bez uzdrowienia edukacji na niższym poziomie można w ogóle oczekiwać, że coś się w tej kwestii zmieni? A może jest to też sprawa następująca: zależy nam na tym, żeby jak najwięcej ludzi miało wyższe wykształcenie, więc musimy obniżyć poziom nauczania i wymagania. Dzięki temu także kadra nauczycielska będzie zadowolona i prywatne szkoły zarobią… Podobnie wygląda kwestia z maturą. Znów część ekspertów uważa jej ułatwienie za krok w złym kierunku, inni zaś podkreślają, że to pozwoli na uzyskanie wyższego wykształcenia większej liczbie osób.
To kwestia definiowania poziomu i oczekiwań. Mój śp. tata powiedział (już w XXI wieku), że obecna magisterka to poziom matury z lat siedemdziesiątych, a doktorat to magisterka z tamtego okresu, habilitacja zaś to dawny doktorat. Być może takie upowszechnienie dostępu do świadectw (jak do aut, egzotycznych wycieczek, wielu mediów etc.) to znamię czasu. Chociaż coraz częściej mnie poraża ignorancja utytułowanych „autorytetów”. Nie tak dawno byłem na konferencji w Izraelu. Tam zaproponowałem grupie kolegów z Polski wyjazd do Jerycho, bo jako jedyny znałem język i umiałem to samodzielnie zorganizować. Jedna z profesorek humanistek zapytała publicznie i wprost: „A co to jest to Jerycho?”. Pozostawię to bez komentarza…
Dlaczego rodzice, nie mówiąc już o nauczycielach, nie protestują przeciwko wprowadzanym zmianom? A jeżeli już ich słychać, to i tak jest to tylko skromna część milczącego, obojętnego ogółu. Czy ich postawa jest spowodowana tym, że nie potrafią się zorganizować bądź nie wierzą w możliwość wpływania na decyzje rządzących? Czy raczej uważają, że szkoła powinna uczyć rzeczy „przydatnych”, a nie zajmować dzieci poezją Kochanowskiego czy „wkuwaniem” dat?
A nauczyciele potrafią się zorganizować?! Siedemset tysięcy ludzi to ogromna rzesza zawodowa. I co? I nic! Bo ważna jest budżetowa posadka, dwa miesiące wakacji, nieduże pensum godzin dydaktycznych i szybka emeryturka. A rodzice z kolei to już pokolenie wychowywane w świecie cwaniackiego, polskiego postkomunizmu pełnego biznesmenów-esbeków, żarłocznego kapitalizmu targowiskowego i kretynów pchających się do polityki. Jak zmusić dzieci, aby czytały, jeśli ich rodzice nie czytali i nie czytają? Mrzonki! Szkoła to nie przyuczanie do rzemiosła, ale akademia, w której dowiadujemy się rzeczy pozornie niepotrzebnych, w której obrywamy za łamanie prawa, w której uczymy się szacunku do przeszłości. Jednak jeśli takie wartości są obce pokoleniu rodziców, to po co mają o szkołę wojować. Ma być jariska, ma być plazma na ścianie, topless w Chorwacji i „koko Euro spoko”. No to jest.
Od dłuższego czasu trwa protest wielu rodziców, którzy domagają się zniesienia obowiązku szkolnego dla sześciolatków. Liczni eksperci zwracają uwagę, że szkoły w Polsce są niedoinwestowane, nieraz są w bardzo złym stanie technicznym. Dzieci uczą się w przepełnionych klasach i nie ma oddzielnych stref dla dzieci młodszych. Do tego w co trzeciej gminie nie ma przedszkoli. Czy jest to przeszkoda we wprowadzaniu tej reformy?
Protestujący w tej sprawie rodzice to wciąż margines. Grupa trzeźwych i wskazujących, że zabieg z sześciolatkami jest zupełnie nieprzygotowany zarówno infrastrukturalnie, jak i merytorycznie czy finansowo. Reszta jednak zrobi to, co państwo każe. Szkoły są niedoinwestowane? Tak jak drogi, kolej, służba zdrowia, armia i straż pożarna. Natomiast szkoły mają jedną kapitalną rezerwę finansową, a jest nią likwidacja szkolnego wandalizmu, który przynosi spore straty i co roku powoduje nakłady. Proszę się przejść po szkołach, szkolnych klasach, szatniach, toaletach – tam się mienia nie oszczędza. Od tego bym zaczął. No, ale wymagałoby to zaangażowania nauczycieli, a przerwa jest przecież święta i nie po to, aby zmagać się z wandalami. Poza tym byłby to zamordyzm. Bo kiedy wandal rozbije muszlę klozetową, to psycholog go zapyta, jakie ma problemy, a ostatecznie dostanie skierowanie na wakacyjny darmowy spływ dla trudnej młodzieży. A klasowy prymus sam zapłaci za obóz żeglarski.
Jak Pan Profesor odnosi się do sporu dotyczącego nauczania historii i roli tego przedmiotu w kształtowaniu tożsamości narodowej? W niektórych lewicowo-liberalnych mediach pokazywano ten konflikt jako zderzenie martyrologicznego, niemodnego, „moherowego” podejścia do historii i tożsamości narodowej z „nowoczesnym” na nie spojrzeniem, które proponowane jest w obecnych reformach. Prof. Andrzej Nowak uważa, że w uczeniu patriotyzmu poprzez edukację chodzi o stałe odtwarzanie wspólnoty Polaków. Czy rządzący tego nie chcą?
I to profesor Nowak ma rację. Nie chodzi tu jednak o pojęcie patriotyzmu, gdyż obecna władza i elita rządząca nie ma na ten temat zdania. Elity chyba wychodzą z założenia, że najbezpieczniej jest być wolnym od znajomości historii. Moim zdaniem u podstaw majstrowania przy programie nauczania historii leżała chęć przypodobania się uczniom, uczynienia historii atrakcyjniejszą, lżejszą, bardziej ciekawostkową. W takiej historii i Indiana Jones może być postacią prawdziwą. A dlaczego nie? Bo prawda jest niestety taka, że uczniowie nie lubią historii i niezbyt chcą się jej uczyć. I znowu odwołam się do swoich badań sprzed bodaj tuzina lat. Zapytałem ówczesnych licealistów, który przedmiot by wycofali z programu nauczania, gdyby mogli to zrobić. No i brylowała historia. Ogólnie ten spór wpisuje się w całość uatrakcyjniania szkoły. A to za pomocą idiotycznego profilowania klas (klasa prawniczo-europejska; klasa menedżersko-turystyczna etc.), tolerancji każdego, nawet najgłupszego poglądu, luzu, dowolności stroju, groteskowego przestrzegania niejawności danych osobowych, „partnerstwa” nauczyciela i uczniów, no i także nauczania historii z wodotryskami i elementami wesołego miasteczka.
Aleksander Nalaskowski , profesor i dziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych UM K w Toruniu. Założyciel (1989) i dyrektor niepublicznej placówki „Szkoła Laboratorium”. Autor 15 książek naukowych i ponad 200 artykułów.