Agnieszka Komorowska |
Etyk prof. Magdalena Środa zaprezentowała we wpisie na portalu Gazeta.pl uproszczony, zideologizowany pogląd dotyczący stosunku do życia i edukacji seksualnej
Nie wiem, czy znajdzie się w Polsce wielu takich, którzy nie znają tragicznej historii rodziny małej Madzi z Sosnowca. Ale wiem, że ci, którzy znają, w większości mają już dość medialnego show. Powiedziane zostało za dużo i zdecydowanie za dużo wniosków wyciągnięto z wyimaginowanych faktów. Ale co można wybaczyć brukowcom, trudno byłoby wybaczyć ludziom pretendującym do miana polskiej inteligencji. A oto profesor etyki Uniwersytetu Warszawskiego snuje bezpodstawne domysły, w oparciu o które formułuje sądy mające poprzeć jakąś ideologię i daje upust własnym uprzedzeniom. Niemożliwe? Karygodne? Absurdalne? Ale prawdziwe…
Niestety od jakiegoś czasu dyżurnie wypowiada się w mediach na różne tematy profesor („profesorka”, używając formy politycznie poprawnej), której tytuł naukowy legitymizować ma najwyraźniej pewne populistyczne już teraz przekonania. Takie czasy: każdy producent szuka naukowców, którzy poprą swoimi badaniami skuteczność i niezbędność jego produktu. Dotyczy to także masowej produkcji ideologów „tolerancji”. I tak, jak stronnicze są badania laboratoryjne „sponsorowane”, tak i te drugie nie silą się na pozory bezstronności. Lecz podstawowe pytanie brzmi, jak waloryzować etycznie postawę, w której wykorzystuje się tragedię ludzką do szerzenia wyznawanej przez siebie ideologii. Co gorsza, spekulując i aplikując do rzeczywistość swoje tanie, nieudowodnione wnioski.
Ta niezrównana prof. Ś.
Przejdźmy do konkretów. 4 lutego w portalu Gazeta.pl. ukazał się tekst prof. Ś. Wówczas o Kasi, osobie, która najbardziej ucierpiała w całej medialnej nagonce, wiadomo było jedynie to, iż upozorowała porwanie, aby ukryć fakt nieszczęśliwej śmierci córeczki. Znany był wielce wątpliwy moralnie sposób, w jaki pozbawiony licencji detektyw R. sprowokował do ujawnienia prawdy, przekazując mediom materiał pełen goryczy. Dopiero zaczynaliśmy poznawać relacje rodzinne, nie zawsze sielskie, szczególnie wtedy, gdy spojrzymy na doświadczenia domu rodzinnego Kasi. Wiedzieliśmy też trochę na temat młodych małżonków: poznali się we wspólnotach przykościelnych, zakochali w sobie, dziecko pojawiło się nader wcześnie, potem był ślub (cywilny). I tyle.
Tymczasem w komentarzu pani Ś. znajdujemy przypuszczenie, iż „nie używali środków antykoncepcyjnych”, „nie mieli pojęcia o edukacji seksualnej”, „bali się aborcji” (ksiądz, rodzina, najbliżsi potępią ją jako największe przestępstwo), „a poza tym – gdzie jej dokonać?”. No straszne, naprawdę. Pozostało tylko urodzić, co też zrobili. Przeszkodzili sobie w rozrywkach, jakich szukają ludzie w ich wieku, tylko dlatego, że jako „bardzo religijni” byli osaczeni przez zniewalającą moralność katolicką. Tak może napisać jedynie ktoś, kto poza własnymi uprzedzeniami w nic się nie wsłuchuje, a już na pewno nie w ludzkie nieszczęścia. Z mojej nieetycznej pozycji jestem gotowa podać co najmniej jeden czynnik, który naprawdę niewoli młodych pragnących miłości i bliskości fizycznej. I niewoli do tego stopnia, że konsekwencje przerażają, zamiast mieć swój czas i przestrzeń ciepła uczuć. Czynnikiem tym jest nieodpowiedzialność i jej bliźniacza siostra – niewierność. I to nie ze strony młodych. To zaczyna się wcześniej, przekazywane z pokolenia na pokolenie: nieodpowiedzialność za miłość i niewierność wartościom, którymi się rzekomo kieruje. Atmosfera niepewności egzystencjalnej i aksjologicznej, którą młodzi wynoszą z domu dotkniętego patologią, choćby tak powszechną jak konformizm czy rozczarowanie życiem i miłością. Kto wie, jaki bagaż niosą ze sobą Kasia i Bartek?
Ano, pani Ś. zdaje się znać wszystkie mechanizmy, prawie zagląda do łóżka. Z prostej informacji „poznali się w kościele” wywnioskowała naprawdę wiele. Ale mam kilka pytań do tego wnioskowania. 1) Skąd założenie, że wszyscy ludzie chodzący do kościoła są „bardzo religijni”? 2) A założenie, że ludzie „bardzo religijni” nie mają pojęcia o seksie? 3) Skąd pomysł, że podstawową przyczyną nieszczęśliwej śmierci malutkiej Madzi było to, że (o ironio!) jej rodzice nie wiedzieli, gdzie mogli wcześniej się jej pozbyć? I jeszcze kilka innych. Bardzo ciekawe założenia. Skąd ta dziwna znajomość ludzi „bardzo religijnych”? Z obserwacji? Coś każe mi wątpić w to, że autorka ma wielu bliskich znajomych w kręgu ludzi bardzo religijnych – chyba że takich, jak opisuje. Wówczas w jednym momencie staje się zrozumiała jej ocena Kościoła… Lecz jeśli nie z doświadczenia płynie ten wizerunek, to skąd? Z zasłyszanych opinii? To może i ja zacznę pisać charakterystyki środowiska sinologów (na razie nie znam żadnego, ale co tam!). Ze stereotypów? Czy to wypada bezceremonialnie operować stereotypami, a przy tym wspierać instytucje zwalczające inne stereotypy? Czyżby jakieś wartościowanie ludzi i poglądów?
Wśród młodych aborcja spotyka się z negatywną opinią
Wydawanie takich poważnych sądów wymagałoby co najmniej znajomości podstawowych statystyk. Te dają inne pojęcie na temat współczesnej „religijności” młodzieży. Zapewne autorka by się ucieszyła, znając je.
Co na to młodzi?
Przytoczę kilka wyników badań z 2005 r.: w sytuacji konfliktu moralnego rady księży i spowiedników są autorytetem dla 4 proc. młodych głęboko wierzących i zaledwie 0,8 proc. uważających się za wierzących; wśród młodych uważających się za głęboko wierzących współżycie przed ślubem akceptuje aż 30,6 proc., wśród wierzących – 54,3 proc.; antykoncepcję za dopuszczalną uważa 56,8 proc. młodych katolików. I tak dalej… Strach się bać, jakie byłyby wyniki w 2011 r. Ale, uwaga! Wśród młodych z negatywną opinią spotyka się aborcja. W 2005 r. tylko 8,4 proc. młodych katolików uznało ją za dopuszczalną. Dodam, że procent ten stale maleje. A zatem życie. Z niewielką akceptacją spotykają się wśród młodych związki homoseksualne. Za dopuszczalne uważało je w 2005 r. tylko 7,2 proc. młodych głęboko wierzących oraz 14,4 proc. wierzących. Tak, pani Ś., to są akurat kiepskie wiadomości.
Ale zacytujmy jeszcze: „[…] nie zamierzam zwalniać z odpowiedzialności [za zaistniałe nieszczęście oczywiście – A.K.] władzy, która kwestie seksualności i macierzyństwa traktuje tak, jak każe Kościół. A ten ma doprawdy niewielkie doświadczenie w sprawach seksualnych i wychowawczych”. A ja zapytam: jeżeli władza traktuje sprawy seksualności i macierzyństwa „tak, jak każe Kościół”, to dlaczego właśnie ludziom Kościoła najtrudniej jest przebić się ze swoimi wartościami w polityce? Dlaczego są dyskryminowani, ciągani po sądach i ośmieszani, traktowani niesprawiedliwie, jak choćby w cytowanej wciąż wypowiedzi? Jedynym wyjaśnieniem może być tu niekonsekwencja i coś na kształt „rozdwojenia jaźni” w postawie władz. Może, może… W takim razie proszę udowodnić jeszcze to, że Kościół ma niewielkie doświadczenie w sprawach seksualnych i (szczególnie) wychowawczych. Że wielkie postaci historii pedagogiki naprawdę nie miały nic wspólnego z Kościołem, a już na pewno nie odnosili sukcesów wychowawczych, inspirując innych. Życzę powodzenia.
Co każe prof. Ś.
Obowiązkiem państwa jest dostarczyć młodym ludziom wiedzy o seksualności, uczyć odpowiedzialności i chcenia dzieci chcianych, a nie zgodnych z wola bożą” – pisze pani Ś. Tymczasem według tego, co mi wiadomo, obowiązkiem rodziców jest dostarczyć młodym ludziom wiedzy o seksualności, uczyć odpowiedzialności, a państwa – wspierać rodziny w wychowaniu dzieci. No, chyba że mamy system totalitarny… Tak czy inaczej niedługo będzie po problemie. Z prostej przyczyny: nie będzie komu dostarczać tej wiedzy. Państwo zrzuci ze swoich barków jeszcze jeden przykry obowiązek.
Tym sposobem zabrnęliśmy aż do zwieńczenia wypowiedzi profesorki Ś. Naprawdę warto przytoczyć je w całości: „Faktem jest, że stało się coś strasznego z moralnego i egzystencjalnego punktu widzenia. Coś, czemu nie zapobiegli bliscy, czemu – z natury rzeczy – nie zapobiega Kościół, czym nie zajmuje się szkoła. Chodzi o elementarny brak odpowiedzialności, o moralny indyferentyzm, o okrucieństwo wreszcie. Skąd ono się bierze? I to w społeczeństwie nasyconym religijną wiarą w miłość bliźniego?”. Zadziwiające. Skąd pomysł, że Kościół „z natury rzeczy” nie zapobiega nieszczęśliwym wypadkom oraz nieakceptowanym zachowaniom w ich obliczu? Bo tyle na razie wiemy o tragedii rodzinnej z Sosnowca, prawda? A skąd pomysł, że Kościół powinien zapobiegać elementarnemu brakowi odpowiedzialności, moralnemu indyferentyzmowi, okrucieństwu? Jak miałby to robić? Jeżeli tego nie robi, to może jednak naprawdę ludzie, chrześcijanie, katolicy są wolni i mogą sami decydować, na ile żyją wiarą, a na ile nie? Może czas wreszcie pogodzić się z tą prawdą? Ale na ostatnie pytanie odpowiem. Otóż, „moralny indyferentyzm” bierze się między innymi z takiego, jak wyżej przytoczony: uproszczonego, wybiórczego, zideologizowanego i stereotypowego przedstawiania problemów.
„Straszna śmierć obciążająca nas wszystkich” – tytułuje swoje uwagi Ś. Jednak, według logiki wywodu, gdyby to samo dziecko zginęło rok wcześniej, śmierć byłaby po pierwsze: mniej straszna, po drugie: nikogo nieobciążająca, po trzecie: świadcząca dobrze o świadomości i odpowiedzialności rodziców (oraz całego społeczeństwa?), niepoddających się nauczaniu Kościoła. Jak wielką różnicę robi czas! Albo miejsce. Słusznie zauważył ktoś, że najniebezpieczniejszym miejscem do życia w USA jest łono matki. Z jednym małym dopowiedzeniem: nie tylko w USA. W Polsce też. A jeżeli już się tam zaistnieje, to – według logiki pani Ś. – i tak nie ma gwarancji, że się przeżyje „przeprowadzkę” na świat. Na szczęście ta logika pozostawia wiele do życzenia.